WYWIAD Z PAWŁEM ŁOZIŃSKIM – AUTOREM FILMU „OJCIEC I SYN”

Paweł Łoziński w wywiadzie z Danielem Stopą mówi o swoim najnowszym do-kumencie, prezentowanym na 53.KFF, „Ojciec i syn”. Zapraszamy do czytania.


Daniel Stopa: Trochę na przekór, zacznę od filmowej wersji Pana Marcela. W jednej ze scen „Ojca i syna w podróży” dowiadujemy się, że cały ten projekt to Pana pomysł. Pytanie więc do pomysłodawcy: jak to się wszystko zaczęło?

Paweł Łoziński: Poszedłem do ojca, zaproponowałem – zrobię o Tobie film. Postawił warunek, że to ma być film z dwoma bohaterami na równych prawach, a nie tylko jego portret. Zgodziłem się, pomyślałem, że to nawet ciekawe. Każdy z nas miał prawo zadać drugiemu dowolne pytanie. Założenia były piękne. To było ponad 4 lata temu. Na początku kręciliśmy w Warszawie, zrobiliśmy sporo dobrego materiału. Przeleżał rok, bo nie było zgody ojca na montaż. Potem wymyśliłem, że ruszymy busem do Paryża,  dalej będziemy sobie rozmawiać, a forma filmu na tym zyska. Film drogi to lepsze rozwiązanie niż gadanie na ławeczce pod domem. Zrobiliśmy zdjęcia w 2010, potem musiałem czekać następne półtora roku aż ojciec zgodzi się usiąść do montażu.

Czyli w pierwotnych planach syn miał być bardziej reżyserem, a ojciec bohaterem?

W planach była równowaga ról, ale to jest niewykonalne. Siłą rzeczy ja bardziej interesowałem się ojcem niż on mną. Tak już jest w relacjach rodzice-dzieci. Ja pytałem, czasem dociskałem, on odpowiadał. Lub nie.
Umawialiśmy się na jeden, wspólny film podpisany przez nas obu. Ojciec uparł się jednak, żeby zrobić swoją wersję i w końcu postawił na swoim. Powstał jego film zmontowany na bazie mojego, rodzaj polemiki z moją wersją. Co z tego będą mieli widzowie – zobaczymy. Może to będzie zabawa z cyklu „znajdź 7 szczegółów różniących dwa rysunki”? A może dwa różne punkty widzenia na konflikt rodzinny i reżyserów na samych siebie? Ale wolałbym rozmawiać o swoim filmie.

Myślę, że i tak nie unikną Panowie porównań. Oba filmy mówią w pewnym sensie o dwu różnych reżyserach, którzy mają nieco odmienny warsztat pracy, wrażliwość i w jakimś stopniu to zaważyło, że powstały dwa filmy…

W moim filmie postacie to ojciec i syn, nie dwóch reżyserów, tylko dwóch ludzi. To film o relacji rodzinnej, a nie warsztacie pracy. Chciałem, żeby był uniwersalny, zrozumiały dla wszystkich, nie tylko krewnych i znajomych. To eksperyment, bo przez lata robiłem filmy o innych ludziach, z nich wyciągałem intymności, byłem z kamerą w trudnych momentach ich życia. Teraz kamerę odwróciłem na siebie i ojca. Chciałem opowiedzieć o naszej skomplikowanej relacji i trudnej rodzinnej historii. Bycie autorem i bohaterem w jednym jest bardzo trudne. Brak dystansu, inna ocena emocji. Wydaje się, że to, co powiedziałem jest zrozumiałe, ale widz może czytać to inaczej.
Mój film jest próbą rozmowy na trudne tematy, które, jak mi się wydaje, dotyczą wielu rodzin. Prawie zawsze są jakieś tajemnice, niedopowiedzenia, konflikty. Czasami są napięcia, sami nie wiemy dlaczego? Próbujemy się dowiedzieć, zadajemy pytania trochę na ślepo. Dobrze, że ta moja rozmowa z ojcem się odbyła. Ale czasem to kosztuje.

Ostatnimi laty Łozińscy mieli potrzebę opowiadania o swojej rodzinie. Pana brat Mikołaj napisał „Książkę”, dwa lata temu na KFF triumfowała „Tonia i jej dzieci”, teraz „Ojciec i syn”.

Ja miałem potrzebę, jako syn. Czegoś się pewnie chciałem dowiedzieć, coś może załatwić. Chciałem głębiej, poważniej porozmawiać z ojcem, a pewnie bez kamery bym tego nie umiał zrobić. Film to moje medium i zarazem sposób na radzenie sobie z trudnymi tematami. Często jest tak, że jeśli czegoś nie rozumiem, nie umiem sobie z czymś poradzić, to stawiam kamerę i robię film. Pytam w swoim imieniu, ale też na użytek widza.

Nie rozumie Pan czegoś, więc stawia kamerę, rozpoczyna rozmowę, poznawanie drugiej osoby. A co w przypadku, gdy ta druga osoba nie chcę się otworzyć. W „Ojcu i synu ” takich sytuacji jest sporo: ojciec ucina rozmowę, odkłada kamerę, zawiesza temat. Syn dopytuje, docieka, zadaję więcej trudnych pytań. Chcąc nie chcąc dochodzi więc do konfrontacji: po jednej stronie – syn, po drugiej – ojciec. Czy nie bał się Pan, że w tym zderzeniu wyjdzie na tego „złego”, co naciska, atakuje pytaniami? Wielu widzów, szczególnie po zobaczeniu wersji Pana Marcela, dostrzeże w ojcu „ofiarę” tej konfrontacji… 

Wie Pan, jak się człowiek nie zapyta, to się nie dowie. Mój film nie jest krytyką ojca, to jego bardzo ciepły portret. Zrobiony z pełnym poszanowaniem bohatera, którego trochę „ulepszyłem”, co zresztą zwykle robię w filmach. Konfrontacja między pokoleniami jest nieunikniona. Ale tak naprawdę, to często dzieci są w naszej kulturze na słabszej pozycji w stosunku do swoich rodziców. Obowiązuje automatyczne przestrzeganie 4 przykazania: „czcij ojca swego...”. W drugą stronę to jakoś nie zawsze chce działać.
Stawianie rodzicom zarzutów czytane jest jako krytyka, a to jest tabu. Nie wolno, bo na tym opiera się fundament społeczny. Każdy, kto się wyłamie, niezależnie od intencji, często spotyka się z odrzuceniem. Bo to zaburza istniejący, bezpieczny układ. Dzieci mają słuchać rodziców, być posłuszne, nie mieć pretensji, okazywać szacunek i opiekować się nimi aż do końca. To się im należy z definicji, niezależnie jakimi rodzicami byli. Ja tak nie uważam. A gdzie są w tym wszystkim dzieci? Małe, a później dorosłe? Zagryzą wargę i przekażą to dalej swoim dzieciom? Wierzę, że jest szansa na jakąś pokoleniowa zmianę świadomości. Może czas o tym porozmawiać? O tym też chciałem zrobić swój film.
Mój ojciec nigdy nie odważył się na taką rozmowę ze swoimi rodzicami. Mam do niego szacunek za odwagę, na jaką zdobył się rozmawiając ze mną.

Często autorzy mówią o funkcji terapeutycznej, kiedy robią tak osobiste filmy. Wspominają o tym, co dał im film, w czym pomógł. Jak jest w Pana wypadku?

Jedną rzecz zrozumiałem po tej rodzinno-filmowej przygodzie. Nie można od drugiego człowieka próbować dostać zadośćuczynienia, wyciągnąć to, co się chce usłyszeć – że mu jest przykro, że źle zrobił, że przeprasza. To się raczej nie uda. Nawet jeśli to deklaratywnie padnie, to układ pozostaje układem. Można tylko próbować załatwić to ze sobą i iść dalej.
Film filmem, a życie życiem. Na końcu mojego filmu mamy radosną scenę wspólnego stania na głowie, prawdziwy happy end. To jest zapis tamtej chwili, była prawdziwa. Ale potem życie poszło dalej, teraz jest już inaczej. To jest też dodatkowe przesłanie do widza – warto jest zdążyć porozmawiać ze swoimi rodzicami. Ja zdążyłem, mam to za sobą. Ale takie eksperymenty mogą być kosztowne, nie chcę nikogo namawiać. Uważam, że wyszedłem z niego z nową wiedzą o sobie i o rodzinnych relacjach. Ale to się paradoksalnie ujawniło kiedy kamery już z nami nie było.

Wspomina Pan o sytuacjach, kiedy kamery wśród Was nie było. Pierwotnie planowaliście filmować pracę przy stole montażowym, ale to nie wyszło. Dokładnie rok temu razem z ojcem zapowiadał Pan wspólny film na DOCS TO GO! w Krakowie. Potem zamknęliście się w montażowni i wyszliście z dwoma filmami. Dziś rywalizujecie ze sobą na Festiwalu, a Wasze filmy pokazywane są w oddzielnych blokach. Montaż to był ten najtrudniejszy etap, który sprawił, że oglądamy dwie wersje?

Nie rozumiem dlaczego ojciec nie zgodził się podpisać filmu „Ojciec i syn” jako współreżyser. Dlaczego uznał, że musi zrobić swój? Jego trzeba by o to zapytać.
Na kamerę w montażowni też się nie zgodził. Tam były naprawdę duże, niekontrolowane emocje. Gdybym wiedział wcześniej, że skończy się wbrew ustaleniom na dwóch filmach, oddałbym materiał dwóm różnym montażystom. Filmy różniłyby się bardziej od siebie, widz by na tym skorzystał. Teraz konkurujemy na jednym festiwalu. Dla mnie to sytuacja trudna i przykra. Ale zawsze jest szansa, że może chociaż widz na tym trochę zyska.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Dziękuję