WOJCIECH STAROŃ: LUBIĘ ROBIĆ FILM Z PRZERÓŻNYCH „STRZĘPÓW”
O pracy nad filmem „Argentyńska lekcja”, inspiracjach muzycznych i sposobach dokumentacji „rzeczy prostych” z Wojciechem Staroniem rozmawiał Daniel Stopa.
Na 51.Krakowskim Festiwalu Filmowym „Argentyńska lekcja” zdobyła pięć nagród, w tym Złoty Róg i Nagrodę Stowarzyszenia Twórców Obrazu Filmu Fabularnego za zdjęcia. W swoim uzasadnieniu jury uznało twój film za prawdzie arcydzieło. Jak to odebrałeś?
Wojciech Staroń: Wiesz, dla mnie największą nagrodą jest to, że „Argentyńska lekcja” dociera, że ludzie oglądają ten film, interpretują go i rozmawiają o nim. Wyróżnienia festiwalowe i pozytywne słowa jury również są bardzo ważne, tym bardziej, że zawsze staram się podnosić sobie poprzeczkę. Po pierwsze, współpracuję z wieloma wybitnymi reżyserami i widzę, jak robią filmy, jak podchodzą do bohatera i wyciągają esencję z rzeczywistości. Po drugie, zależy mi, aby w filmie „drążyć”, jestem przeciwnikiem dokumentów, w których tematem jest tzw. „hasło z pierwszych stron gazet”. Temat nośny bardzo często zwalnia autorów z kombinowania formą filmową. W pewnym momencie nie ważne jest, jak film wygląda czy jak jest zrobiony, ale liczy się wyłącznie gorący temat. Cieszę się, że w Krakowie doceniono to, co zrobiłem.
Wiem już, jakiemu rodzajowi filmu się przeciwstawiasz. Jaki więc dokument preferujesz?
W. S.: Dla mnie robienie dokumentu to wejście na całkowicie nieznany obszar. Nie potrafię wymyśleć wcześniej tematu i potem go wyłącznie odfotografować – przelać na zdjęcia zamierzenia z głowy czy gotowy już schemat. Jestem zawsze ciekawy, dokąd mnie film zaprowadzi i próbuję go zgłębiać w trakcie zdjęć i montażu. Często na koniec sam dziwię się efektom, kiedy powstaje dokument zupełnie odbiegający od początkowych założeń. Co do tematu, zawsze staram się opowiadać o rzeczach prostych, niezależnych od sytuacji polityczno-społecznych. Polityka może być wyłącznie na dalszym planie, nigdy nie stanowi dla mnie punktu wyjścia.
W twoją ciekawość świata, chęć poznania idealnie wpasował się Janek. Dziecko wydaje się odpowiednim papierkiem lakmusowym, pretekstem do obserwacji...
W. S.: Tak, szukałem odpowiedniego elementu, aby móc z kamerą podążyć za tym, co mnie interesuje, przyjrzeć się wszystkiemu. Czasem z uśmiechem, innym razem ze współczuciem czy ironią. Podążanie z kamerą za dzieckiem to idealny pretekst, aby obejrzeć proste, codzienne czynności – niekiedy nawet w sposób naiwny. Ja starałem się znaleźć przez Janka takie małe metafory, które widz może uogólnić do powszechnych prawd o życiu, uczuciach, relacjach. Ponadto myślę, że „Argentyńska...”, podobnie jak każdy dokument, jest pewnego rodzaju spotkaniem – spotkaniem z nowym światem, ludźmi, rzeczywistością. Dzięki obecności dziecka sam mogłem takiego spotkania doświadczyć, wejść w inny świat i również otworzyć własny. W „Argentyńskiej...” widzimy, jak rodzą się pewne relacje między Jankiem a Marcią, jak dokonuje się proces zbliżenia dwóch osób. W dokumencie to zbliżenie jest najpiękniejsze – podobnie jak w życiu.
W „Syberyjskiej lekcji” i „Argentyńskiej...” nauka jest wzajemna. Pretekstem fabularnym jest oczywiście wyjazd oraz lekcje polskiego. Po obejrzeniu filmu dostrzegamy jednak, że to wy uczycie się więcej...
W. S.: Na początku założenie jest właśnie takie: Małgosia ma uczyć polskiego i to się rzeczywiście odbywa. Jednak, każde spotkanie jest wielką nauką dla nas. Poznajemy jak inni żyją, jak potrafią coś lepiej, a czasem gorzej, jakie mają problemy, itd. Odbywa się więc pewnego rodzaju wspólna nauka. Syberyjskie i argentyńskie doświadczenia nauczyły nas empatii i współodpowiedzialności za innych. W obu filmach napotkane osoby traktujemy, jako swoich partnerów. Życia uczymy się wzajemnie.
W „Argentyńskiej...” strona werbalna, dialogi zostały ograniczone do minimum. Opowiadanie językiem filmowym, ruchomymi obrazami interesuje cie bardziej?
W. S.: Zdecydowanie tak. Myślę ,że film powinno się oglądać nawet, gdy ktoś wyłączy dźwięk. Film bez dźwięku potrafi być wciągający. Zawsze staram się traktować dialogi bardziej jako dźwięki, coś co czasem może znacznie dodać treści, ale pozostaje w niezbędnym minimum. Moja obserwacja, jak wspomniałem, ogranicza się do rzeczy prostych – czynności codziennych. Ale staram się patrzeć na wszystko tak, aby to spojrzenie wyrażało pewne uczucia, emocje, które widz może odebrać. „Argentyńska...” prawie w całości składa się z takich małych czynności, jak zabawa w chowanego, zakładanie sklepu czy wyrabianie cegieł. Oczywiście trzeba te rzeczy spójnie połączyć. Układ scen ma niezwykłe znaczenie, pewne rzeczy trzeba wzmocnić, inne spuentować. Ja bardzo lubię przyrównywać film do muzyki. Konstrukcja dramaturgiczna filmu powinna przypominać kompozycję utworu muzycznego. Refren, punkt kulminacyjny, momenty szybsze, wolniejsze – to wszystko można znaleźć w dokumencie.
Grasz na jakimś instrumencie?
W. S.: Nie, nigdy nie grałem na żadnym instrumencie, ale sporo muzyki słucham. Wyobrażam sobie, że można prowadzić kamerę, np. tak jak rockmani grają na koncertach – nieco drapieżniej emocjonalnie. Lubię też jazz i często pracując z aktorami przy fabułach obserwuję ich improwizacje; wypuszczam kamerę i czekam, co się wydarzy. Często inspiruję się również muzyką klasyczną, która w sposób bardziej harmonijny, spokojny wyraża emocje. Pracuję więc trochę jak muzyk.
Wracając jeszcze do ograniczenia sfery werbalnej, zastanawiam się czy wprowadzenie dialogów, komentarza z offu, nie zafałszowałoby prawdy o bohaterze „Argentyńskiej...? Janek wydaje się dzieckiem dość zamkniętym.
W. S.: Dokładnie, nawet próbowałem z Jankiem nagrywać offy - myślałem, że film będzie oparty na komentarzu słownym. Nie wychodziło nam to zupełnie. Janek nie miał ochoty na jakiekolwiek uzewnętrznienie swoich emocji podczas rozmowy - myślę, że to jeszcze nie ten wiek, by zacząć mówić o uczuciach. Mieliśmy jeszcze pomysł, aby kręcić rozmowy Małgosi z Jankiem, w których podsumowywaliby pewne wydarzenia (np. sytuacje Marci). Z jednej strony, to nie było moim celem, ponieważ wolałem opowiadać przez obraz, przez zestawienie ze sobą różnych scen – nie przez dialog. Z drugiej, Janek jest osobą małomówną, natomiast aktywną ruchowo, ciągle wymyślał nowe gry, zabawy, zadania. Ja go obserwowałem i nie potrzebowałem słów.
Wspomniałeś, że układ scen jest niezwykle ważny. Jak wyglądały prace montażowe?
W. S.: Montaż były wieloetapowy i niezwykle trudny. Na początku cały materiał trzeba było pociąć na ujęcia. Następny etap dotyczył synchronizacji dźwięku. Kamery, którymi kręciłem, nie nagrywają dźwięku. Musiałem więc używać rekorderów. Dźwięki i dialogi trzeba było podłożyć synchronicznie i ręcznie to wszystko poustawiać. To była żmudna, wielomiesięczna praca. Dopiero po tych etapach rozpoczął się proces twórczego montażu, w którym pomagało mi wiele osób min. Zbigniew Osiński, Agnieszka Bojanowska czy Marian Marzyński. Wspólnie wiele razy oglądaliśmy przeróżne wersje, przerabialiśmy sklejki, przestawialiśmy sceny, kombinowaliśmy nowe układy wewnątrz filmu. „Argentyńska...” posiada pewne trzony, które wiemy, że musiały być chronologicznie nakręcone, jak przyjazd, wyjazd, czy pierwszy dzień w szkole. Cała reszta była jak klocki, małe elementy, które można przeróżnie zestawić. My ułożyliśmy je tak, żeby powstała historia o przeżyciach chłopca i dziewczynki.
Czy praca na taśmie, która ograniczyła długość materiału filmowego zaledwie do dziewięciu godzin, miała wpływ na spójność filmu?
W. S.: Z pewnością. Kiedy kręciłem to wiedziałem, że musze wybrać zaledwie kilka ujęć. Selekcja rozpoczynała się już dużo wcześniej w mojej głowie. Czekałem też na wybrane momenty w niesamowitym napięciu, aby nic nie stracić, zdążyć włączyć kamerę. To jest ta różnica z robieniem filmu na wideo. Gdy kręcisz kamerą wideo, masz całą sytuację od początku do końca. Łatwo więc zgubić to coś, to napięcie. Gdybym robił „Argentyńską...” na wideo, miałbym minimum sto godzin materiału. Nie jest więc łatwo tak wielkim materiałem operować. Dodatkowo, lubię robić film z przeróżnych „strzępów”. Czasem może to być tylko nagrany dźwięk czy krótkie ujęcie, pochodzące z zupełnie innych scen. Po powrocie Marci od ojca mam taką sekwencję, która jest emocjonalnym zlepkiem niepowiązanych ze sobą, na pierwszy rzut oka, ujęć. Taśma sprzyja takim rozwiązaniom. Zbieram i łączę ze sobą ujęcia, kręcone w różnym miejscu i czasie, ale we wspólnym duchu, potem z tych połączeń tworzy się nowy wyraz.
Czy były momenty, w których zabrakło taśmy?
W. S.: Zdecydowanie. Wiele razy kończyła się rolka albo trzeba było przeładować kasetę i scena uciekała. Wszystko można jednak obrócić na plus. Jak coś ucieka i musisz przeładować kasetę masz dwie minuty przerwy, obserwujesz więc, co się dzieje i myślisz jak to uchwycić. W dokumencie jest tak, że nawet jeśli nie uda ci się złapać sytuacji w stu procentach, a wydarzyła się przed twoimi oczami, to ty ją jakoś przywrócisz. Nawet filmując coś innego, ludzi czy wydarzenia, można opowiedzieć to, co zostało pominięte. Nauczyłem się tego kręcąc na taśmie. Taka praca zmusza do myślenia.
Na tegorocznym Berlinale otrzymałeś nagrodę za zdjęcia do „El premio” Pauli Markovitch. Podobno „Argentyńska...” przypomina ten film...
W. S.: Jest dużo wspólnego: Argentyna, małe miasteczko, szkoła, dzieci w podobnym wieku. Dziewczynka – tak jak Janek – wrzucona w nowe miejsce, do nieznanego miasteczka. W „El premio”, podobnie jak w „Argentyńskiej...”, kwestie polityczno-społeczne są na drugim czy trzecim planie. One oczywiście przesiąkają gdzieś na ekranie, ale się o nich nie mówi. Historie są bardzo ludzkie, dotyczą relacji dzieci z innymi, choć wiadomo, jaki jest kontekst.
Czy łączyłeś doświadczenia nabyte podczas realizacji obu filmów?
W. S.: Zdjęcia do „El premio” rozpocząłem po półtorarocznej pracy nad „Argentyńską...”. Miałem więc duże doświadczenie z argentyńskimi dziećmi; wiedziałem, jak reagują na kamerę, co się dzieje u nich szkole. Doświadczenia dokumentalne, obserwacje rzeczywistości przeniosły się więc na fabułę. Nawet Argentyńczycy nie wiedzieli o szkole argentyńskiej tyle co ja. Służyłem im informacjami odnośnie scenografii czy jakiś rytuałów szklonych. To wszystko wspaniale się połączyło.
Wspomniałeś kiedyś, że przygotowujesz dwie wersje „Argentyńskiej...” – telewizyjną i kinową. W Krakowie zaprezentowałeś tę krótszą. Kiedy i gdzie będziemy mogli obejrzeć wersję kinową?
W. S.: Próbuje cały czas, przymierzam, czy nie dałoby się wykorzystać kilku dodatkowych scen, które mi się podobają, aby wydłużyć wersję telewizyjną o jakieś dziesięć minut, do rozmiarów kinowych. Z dystrybucją kinową jest tak, że w momencie, gdy „Argentyńska...” została pokazana w telewizji, to wprowadzanie filmu do sal kinowych jest trudne. Osoby, które potencjalnie mogłyby obejrzeć film na dużym ekranie, zobaczą go w telewizji i pewnie nie pójdą już do kin. Dystrybucja jest również dużym przedsięwzięciem finansowym i czasowym. Oczywiście bardzo chcielibyśmy, aby „Argentyńska..” funkcjonowała w salach kinowych, czuję, że to film do kina, pełen niuansów, detali tworzących klimat. Myślimy też festiwalowo.
Czy wiadomo już na jakich międzynarodowych festiwalach pokażecie „Argentyńską...”?
W. S.: Jeszcze tego nie wiemy. Jesteśmy zapraszani na wiele festiwali, ale są to zaproszenia do selekcji – ostateczna selekcja jeszcze nie nastąpiła. Większość najważniejszych festiwali ma wymóg premiery. Katarzyna Wilk z Krakowskiej Fundacji Filmowej trzyma rękę na pulsie, by film miał premierę na jakimś większym festiwalu. Mam nadzieję, że się to uda.
Życzę ci tego i dziękuję za rozmowę.
W. S.: Dziękuję.