„CHCIAŁAM, ABY TEN FILM BYŁ MEDYTACJĄ” – ROZMOWA Z MONIKĄ PAWLUCZUK

Na kanadyjskim Festiwalu Hot Docs zaprezentowane zostaną aż trzy polskie filmy. Jednym z nich jest nowy dokument Moniki Pawluczuk „Koniec świata” Zapraszamy na rozmowę z autorką.

Daniel Stopa: Odniosłem wrażanie, że „Koniec świata” musiał wyjść od bardzo przemyślanego pomysłu. Akcja filmu budowana jest wokół konkretnej audycji radiowej, która miała miejsce w określonym czasie i przestrzeni. Czy efekt finalny w dużym stopniu oddaje to, co założyła sobie pani przed realizacją zdjęć?

Monika Pawluczuk: Film wyszedł od bardzo przemyślanego pomysłu, to fakt, ale główną trudnością było to, żeby ten pomysł wprowadzić w życie. W przypadku tak formalnego kina  jak „Koniec świata” najważniejsze jest to, by być spójnym, by nie pogubić się gdzieś po drodze. Warto podkreślić jednak, że pomysł nie był tak wyrazisty od początku. Jasne było jedno – że „koniec świata”, zamiana majańskiego kalendarza na kolejny, to tylko pretekst. Ta właściwa opowieść, sedno historii, zawsze było gdzie indziej. Pytanie było, jak ją przedstawić, w jaką formę ubrać? Szukałam. Zanurkowałam w tym świecie, zdokumentowałam podziemia, poznałam ludzi, którzy się do „końca świata” przygotowują na różne sposoby, albo lękowo – chcąc uciec, schronić się, zakopać pod ziemią, albo rozwojowo - czyli wykorzystać ten moment do zmiany w życiu. Weszłam do tego świata, byłam z nimi. Zaczęliśmy robić o tym film. Nagle ta opowieść wydała nam się zbyt wprost. Radio okazało się olśnieniem, olśnieniem formalnym.

Radio-bohater, które słyszymy w pani filmie jest niezwykle szlachetnym medium o niezwykłej mocy – służy ludziom do swoistej spowiedzi, jest miejscem oczyszczenia. Pani rozpoczynała swoją dziennikarską drogę od radia, więc temat był pani znany od kuchni…

Radio to moje medium. Ukształtowało mnie – moją wyobraźnię i charakter. Najbardziej TOK FM za czasów Ewy Wanat. To był okres, kiedy każdy z nas miał wolność, bo Ewa Wanat potrafiła doskonale zarządzać zespołem indywidualności.

Na początku powiedziała pani, że „koniec świata” był tylko pretekstem. Można by powiedzieć, że tytuł filmu jest przewrotny, bo nasuwa całą listę filmów katastroficznych z fajerwerkami i lawiną efektów, a tak naprawdę wszystko to, co najważniejsze rozgrywa się w środku, poznajemy intymne losy słuchaczy audycji, ludzie opowiadają o emocjach, stracie bliskiej osoby, samotności, urazach z dzieciństwa…

Zawsze wychodzę od tego, co w środku, to mnie najbardziej interesuje. Mieliśmy też przecież inne materiały. Kręciliśmy przygotowania do „końca świata”, przygotowania ludzi, którzy dziś już nie żyją, popełnili samobójstwo. To smutna część tej historii. Czy należy z tego robić film? Nie miałam żadnych wątpliwości co do tego, że w tę stronę nie chcę i nie mogę iść. Szybko też wycofaliśmy się z towarzyszenia tym ludziom z kamerą. Samobójstwo popełnili długo po zakończeniu zdjęć. Zmagali się ze sobą, ze swoim końcem świata. Nie przetrwali. To temat na zupełnie inny film. Nie wiem do końca, czy dokumentalny, ale na pewno nie na ten film. Poza tym my swoją obecnością – tylko obecnością, podkreślam – mogliśmy niekorzystnie wpłynąć na los tych ludzi. Dlaczego? Ze względu na kamerę. Moim zdaniem, takiej odpowiedzialności nie można podejmować. Jest coś teraz takiego, zauważam to ciągle, taki głód miłości - ludzie czasem zrobią wszystko, żeby być zauważonym, żeby wystąpić. Trzeba wtedy bardzo uważać, bo swoją obecnością coś się stwarza. Najbardziej lubię sytuacje, kiedy moja obecność, albo nie zakłóca porządku, albo coś daje, wspiera. W tym przypadku mogliśmy tylko napędzać jakąś chorą lawinę. Musiałam się wycofać.

W „Końcu świata” wsłuchujemy się w bardzo osobiste doświadczenia słuchaczy audycji, ale udało się pani przy tym uniknąć wścibskiego, nachalnego reporterstwa. Spora w tym zasługa obrazu – tworzą go m.in. chłodne rejestracje z miejskiego monitoringu i sceny, w których niby zaglądamy do okien osiedli, ale te ujęcia pozbawione są ostrości. Brak nazwisk, twarzy, etykiet nadaje filmowi uniwersalny wymiar…

Chciałam, aby ten film był medytacją, zanurzeniem w tu i teraz, takim przytrzymaniem w danym momencie, wejściem głębiej i zatrzymaniem się. Każda historia to człowiek. Niby tylko słyszymy dźwięk, a widzimy go całego, cały jego wszechświat. Mnie niezmiennie wzrusza każda historia w tym filmie, bardzo lubię wszystkich bohaterów, a jednocześnie ich losy układają się w jakąś całość, w taki głos, który wydobywa się z otchłani nocy. I tu już mamy wymiar uniwersalny, o który pan pyta.

Chciałem zapytać jeszcze o trójkę głównych bohaterów, których łączy nocna audycja: prowadzącego audycje w Radio Łódź, pracownika dyspozytorni pogotowia ratunkowego i taksówkarza. Domyślam się, że nakręciła pani materiał ze znacznie większą ilością osób. Dlaczego właśnie tych oglądamy?

Materiału mieliśmy dość dużo, ale wygrał minimalizm. Kiedy było więcej historii, robiło się bardziej epicko, ale traciło na tym skupienie, które było dla mnie najważniejsze, żeby się wsłuchać, zobaczyć. Mieliśmy zdjęcia w czasie terapii nocnej, bardzo przejmująca historia człowieka, który wciąż żyje w lęku, bo jego ojciec popełnił samobójstwo. Ten człowiek w czasie ataku paniki trafia na terapię nocną. Mocne dwie godziny materiału. Może na kolejny film. Mieliśmy też zdjęcia w hospicjum księdza Jana Kaczkowskiego. To wyjątkowe miejsce, umieranie jest tam otoczone czułością – jakkolwiek to dziwnie nie zabrzmi. Ale w filmie wygrała mnisia prostota: trzech bohaterów, którzy słuchają nocą. Każdy z nich inaczej. Taksówkarz opowiada również swoją historię poruszony tym, co słyszy w radiu. To taki rozpisany na trzech bohaterów wielogłos. A dlaczego akurat ci ludzie? Dwaj główni bohaterowie dobrze wchodzili ze sobą w dialog, a taksówkarz stał się uzupełnieniem.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Dziękuję.