„MIŁOŚĆ DO MUZYKI” – WYWIAD Z MACIEJEM BOCHNIAKIEM, AUTOREM „ETHIOPIQUES – MUZYKA DUSZY”
„Ethiopiques – muzyka duszy” to jeden z sześciu polskich filmów, który powalczy o nagrodę na tegorocznym festiwalu IDFA w Amsterdamie. Dokument Macieja Bochniaka zostanie zaprezentowany w sekcji Music Documentary. Z reżyserem filmu rozmawia Daniel Stopa.
Daniel Stopa: Reżyser z Polski realizujący film o etiopskiej muzyce – to temat na niejeden scenariusz. Jak wpadłeś na pomysł, aby opowiedzieć o ruchu muzycznym w odległej nam Etiopii?
Maciej Bochniak: Fascynacja muzyką etiopską zaczęła się u mnie po obejrzeniu „Broken Flowers” i od utworów Mulatu Astake z filmu Jima Jarmuscha. Potem była cała seria „Ethiopiques”. Słuchając tych płyt odkryłem, że muzyka etiopska to nie tylko muzyka instrumentalna, ale przede wszystkim śpiewana. Ten szalony wokal, gardłowe brzmienie, przedziwna harmonia i niezrozumiały język zrobiły na mnie duże wrażenie. Wsłuchiwałem się w nią przez długi czas i nosiłem ją w sobie. Po lekturze „Cesarza” Ryszarda Kapuścińskiego zacząłem łączyć daty i okazało się, że etiopska muzyka powstawała na skraju rządów Haile Selassie. Pomyślałem, że połączenie tych dat i polskie spojrzenie na historię Etiopii, może być dobrym impulsem do filmowej historii. Punktem zaczepienia okazał się Francis Falceto, francuski wydawca i promotor muzyki, którego nazwisko widniało na wszystkich płytach serii „Ethiopiques”. Poleciałem do niego z kamerą i usłyszałem niesamowitą historię, która stała się podwaliną pod mój film.
„Ethiopiques” – to legendarne albumy wydawane na całym świecie od dwudziestu lat. Nikt wcześniej nie próbował nakręcić filmu o etiopskiej muzyce?
Na przestrzeni tych lat były próby różnych ekip z Kanady, Francji, Stanów. Projekty upadały, bo twórcy natrafiali na problemy, których sam doświadczyłem. Etiopia to jedyne, nigdy nieskolonizowane państwo w Afryce, które posiada własny alfabet i przyjęło chrześcijaństwo wcześniej niż większość krajów w Europie. To sprawia, że ludzie tam żyjący mają pewnego rodzaju wyższość narodową i przekonanie ich do swoich pomysłów nie jest łatwe. Uzyskanie pewnych informacji, materiałów archiwalnych jest zajęciem karkołomnym. Może brakującym ogniwem u poprzednich ekip był polski spryt, pozwalający przebrnąć przez ten etiopski mur i zrealizować film z wieloma bohaterami. Zmierzenie się z trudną historią kraju i połączenie wielorakich wątków było niełatwym zadaniem, które trwało blisko pięć lat.
Twój spryt zaprowadził cię do Francisa Falceto, bohatera, który łączy wszystkie historie. Jak udało się go przekonać do udziału w filmie?
Zainteresowała go paralela miedzy moim zainteresowaniem Etiopią, a tym jak on sam w latach 80’ odkrywał ten kraj. Tak narodziła się nić porozumienia i pomysł, aby Francis został jednym z bohaterów.
Mierzysz się z gatunkiem filmu muzycznego. Często pułapką takich utworów jest to, że kieruje się je do wąskiego grona odbiorców danej muzyki. W jaki sposób starałeś się tego uniknąć?
Myślę, że w tym sensie przełomowym momentem było spotkanie z Amhą Eshetem, producentem, który w końcu okazał się jednym z trzech głównych bohaterów filmu. Lecąc po raz pierwszy do Etiopii nie miałem pojęcia co mnie tam spotka. Rozmawiałem z masą muzyków, ludzi z branży, świadków tamtej epoki. Szukałem czegoś, na czym mógłbym zbudować historię. Kiedy spotkałem się z Amhą, zadałem mu jedno pytanie, które dotyczyło jego pierwszego kontaktu z muzyką. Amha zaczął opowieść trwającą ponad dwie godziny. Skończyliśmy rozmawiać ze łzami w oczach. Poczułem, że to właśnie wokół niego muszę zbudować tą historię. Zrozumiałem, że opowieść Amhy o przemycaniu płyt, działaniu wbrew Cesarzowi, walce z komunistycznym reżimem i budowaniu wszystkiego od początku w Stanach - jego niespełnionym amerykańskim śnie, to kierunek, który mnie najbardziej interesuje. Na początku myślałem, że w większym stopniu oprę się na muzyce, ale lubię gdy w filmie, króluje fabuła, a historia Amhy w sposób naturalny wyszła mi naprzeciw i nie pozostawiła wyboru. Dzięki temu udało się nam dotknąć jakiejś uniwersalnej sprawy, którą mogą czytać i przeżywać ludzie na całym świecie.
Prócz muzyki mierzyłeś się też z masą materiałów archiwalnych. Jak wyglądała praca nad nimi?
To było duże wyzwanie. Przy takiej realizacji praca przesuwa się w stronę researchu i dobrego wyboru materiałów. Trzeba dobrze zmontować zdjęcia nakręcone przez innych. Dla mnie kluczem było zbudowanie pewnego świata i umieszczenie go w konkretnym kontekście. Do tego chciałem połączyć trzy światy filmowe: współczesny, archiwalny i animowany. Praca polegała na tym, że szukaliśmy odpowiednich złączek, które spoją te elementy i będą widza płynnie prowadzić. Ta praca towarzyszyła mi już na etapie rozpisywania scen animowanych, które później wybitnie zrealizował Tomasz Bochniak. Wielkie ukłony należą się także montażyście filmu – Ziemowitowi Jaworskiemu. Na montażu spędziliśmy blisko dwa lata i kombinowaliśmy jak zmieścić w filmie materiał na co najmniej 6 filmów. Realizacja wydłużona została też przez finałową historię Grimy Beyene. Bardzo zależało nam na spotkaniu z nim, ale on cały czas odmawiał. Spotkaliśmy się w końcu w starym hotelu, w którym okazało się, że debiutował pięćdziesiąt lat temu. Grima uznał to za znak i pozwolił nam na filmowanie. Jego historia nas bardzo poruszyła, to opowieść człowieka zapomnianego w tym całym współczesnym renesansie muzyki etiopskiej. Podczas spotkania spróbował zagrać na fortepianie, na którym grał podczas debiutu. Okazało się, że całkiem wypadł z formy. Potem, po pół roku, dostaję telefon, że Grima intensywnie ćwiczy i ma wystąpić w Paryżu.
Historia Grimy to jedna z wielu historii muzyków etiopskich straconego pokolenia. W tym sensie „Ethiopiques – muzyka duszy” to film nostalgiczny…
Z jednej strony bohaterem filmu jest Francis Falceto, przedstawiciel francuskiego pokolenia baby-bumersów, które było najbardziej wpływowym pokoleniem w kulturze europejskiej XX wieku. Możemy im tylko pozazdrościć, bo nigdy nie zbliżymy się do ich poziomu. Po pierwsze, nie mamy przeciw komu się buntować, nasze rewolucje są marginalne. Po drugie, mamy zbyt duży dobrobyt wokół siebie, technologia zaczęła nas we wszystkim wyręczać, po prostu przestaliśmy kombinować. Dlatego, dotknięcie tego, co oni tworzyli było dla mnie podróżą w czasy, które sam chciałbym przeżyć. Z drugiej strony, bohaterami filmu są przedstawiciele pokolenia etiopskiego, które zaczęło przeżywać to samo, co francuscy rówieśnicy, ponieważ doświadczali i filtrowali doświadczenia spływające do nich z całego świata. Oni chcieli być częścią zachodniego nurtu, ale gdy zaczęli już nim być, przyszli komuniści i ich stłamsili. Oni są przegranym pokoleniem, a my ich trochę rozumiemy, bo nasi artyści też borykali się z podobnymi opresjami.
„Ethiopiques – muzyka duszy” to film wsparty przez program Kreatywna Europa, HBO i Polski Instytut Sztuki Filmowej. Co było takim wyznacznikiem projektu, który zainteresował koproducentów?
Uczestniczyliśmy w wielu pitchingach, spotkaniach, powstawały kolejne trailery, ale zawsze było jedno uniwersalne hasło: miłość do muzyki. Ta miłość łączy moich bohaterów, oni byli w stanie poświęcić swoje życie dla muzyki i zaryzykować wolność. To zdanie stało się hasłem nie tylko na etapie produkcji, ale też na montażu, gdzie szukaliśmy tego mianownika spajającego całość. Wiem, że dzięki temu nasz film miał szansę stać się uniwersalny. Pamiętam jak podczas rozmów z HBO pojawiały się wątpliwości dotyczące braku związków z historią Polski. Jedynym takim śladem był koncert Mahmuda Ahmeda w Warszawie. Kiedy przyniosłem kolejną układkę do HBO i pokazałem fragment, w którym muzycy uciekają bez wiz z Etiopii do Stanów i tam ginie ich amerykański sen, Hanka Kastelicova powiedziała mi: no i masz swój polski kontekst. Wtedy dotarło do mnie, że w szerszym ujęciu, sprawy pewnych mechanizmów w ludziach z krajów komunistycznych, marzących o wolności i amerykańskim śnie, dotyczą połowy naszego świata. Na tym polega uniwersalność.