"MOJE PLEMIĘ" - WOJCIECH KASPERSKI O SWOIM NOWYM FILMIE "IKONA"

Najnowszy film Wojciecha Kasperskiego, "Ikona", miał premierę podczas 56. Krakowskiego Festiwalu Filmowego, gdzie został nagrodzony aż pięcioma nagrodami, w tym Złotym Lajkonikiem za Najlepszy Polski Film Festiwalu. Niedługo będzie mogła go obejrzeć publiczność prestiżowego festiwalu IDFA. Zapraszamy do przeczytania rozmowy Krzysztofa Gierata z reżyserem.

Krzysztof Gierat: Czyli "Ikona" zamyka Twoją rosyjską trylogię?

Od początku chciałem zrobić 3 filmy, które pokażą ten kraj z mojej perspektywy. Interesowali mnie ludzie odrzuceni, żyjący na marginesie, ale niezależni. Ludzie dalekiej nieznanej Syberii. Chciałem zdać o nich raport. Byłem pionierem, który odkrywa nieznane plemiona, dotykałem czegoś, co często w obecności kamery zanika.

Ale dlaczego Rosja?

To był przypadek. Otworzyłem maila od producenta Krzysztofa Kopczyńskiego: wysyłamy polskich filmowców na Wschód, a rosyjskich przyjmujemy w naszym kraju. W ramach projektu Rosja – Polska. Nowe spojrzenie powstało w ciągu dwóch lat 10 filmów, w tym moje Nasiona.

Ziarno zostało rzucone…

Okazało się, że losy moich bohaterów, choć egzotyczne, mogą być uniwersalne. Mimo że oderwani od świata, w którym żyję, obcy kulturowo, są mi bardzo bliscy, a za pośrednictwem filmu stają się bliscy widzom całego świata. Mam list od pani ze Stanów Zjednoczonych, która pisze, że pogodziła się z mamą po tym filmie! Zmieniają się kostiumy i scenografia, ale wszędzie ludzie są tacy sami - łączy ich ten sam los, te same uczucia, ta sama tęsknota. Tylko tam, na Syberii, jest to wyraźniejsze. Ludzie są bliżej sami siebie. Mają w siebie lepszy wgląd.

Czy filmowiec musi mieć jakieś specjalne cechy charakteru, żeby mu zaufano?

Pojechałem na północ od Irkucka, do małej wsi. Tam przecież nie ma turystów. Tam nikogo nie ma. Przyjeżdża jakiś facet z kamerą i siedzi miesiącami. To było dla nich bardzo ważne, że nie wpadłem na 10 minut, przychodziłem rano i w nocy, dzielili się ze mną swoimi problemami, czuli się  docenieni. Zaufanie przychodzi z czasem.

Opowiadając o losach swoich bohaterów opowiadasz o grzechu, o namiętności, o gorączce złota i o szaleństwie.

Kiedy jadę na zdjęcia, nie oczekuję, że stanie się coś spektakularnego, nie mam precyzyjnego scenariusza. Bardziej zakładam jakąś tezę. Na miejscu okazuje się, że rzeczywistość wykracza poza to co założyłem, że ci bohaterowie są nieprzewidywalni. Kujemy więc żelazo póki gorące, podczas rozmów wyzwalają się emocje, dotykamy wielu spraw, czasami tych zasadniczych.

Wszystkie Twoje filmy są na swój sposób konsekwentne. W każdym jest przewodnik, który nas oprowadza po „swojej” ziemi. Wszystkie są montowane przez tego samego człowieka, ale operatorzy się zmieniają, więc oglądamy ich punkt widzenia.

Operator, który jedzie ze mną do Rosji, musi odwiedzać ten kraj po raz pierwszy i nie może znać języka rosyjskiego – to jest mój warunek. Stąd ten ich absolutny zachwyt zupełnie innym światem i innymi kolorami. A że nie znają języka, idą za emocjami. Przy Nasionach zauważyłem, że Szymon Lenkowski staje się pośrednio bohaterem mojego filmu. Fizyczny strach Radka Ładczuka podczas kręcenia Otchłani na Kołymie, gdzie nieraz groziło nam niebezpieczeństwo, jest odczuwalny w filmie. Przy  Ikonie też zauważałem proste ludzkie wzruszenia u Łukasza Żala. Operator jest dla mnie bardzo ważny, bo on ten świat portretuje, a dzięki temu, że jest wrzucony w nowy kontekst, w zupełnie nową sytuację, to skupia się na rzeczach najważniejszych.

Wszystkie te filmy, nawet jeśli eksponują niewiarygodnie piękne okolice, są bardzo blisko bohatera. Kamera podchodzi na odległość dotyku. Tak jakby ci bohaterowie dopuszczali waszą fizyczną obecność w sposób nieograniczony.

Staramy się wejść w taką relację od początku. Ja nie jestem osobą, która opowiada swoją historię, ja jestem kronikarzem, który opowiada ich historię. Ja na nich nie poluję, nie ścigam ich. Zanim rozpoczniemy zdjęcia, spotykamy się, siadamy, rozmawiamy. Przez pierwszy tydzień kładziemy kamerę z boku i nie uruchamiamy jej. Nie ma takiej potrzeby. Kiedy już nam zaufają, zaczynamy ich oswajać z kamerą, rejestrujemy jakieś codzienne czynności, jak mycie rąk, chodzenie do lasu. Później oglądamy to razem i kiedy już akceptują nasze intencje, zaczynamy zdjęcia, które trwają zawsze długo, co najmniej miesiąc. Partiami oglądamy materiały nakręcone. To wszystko jest intuicyjne. Sensy układamy na montażu. Przebiegi też. Niezastąpioną osobą jest montażysta Tymek Wiskirski, z którym pracuję od zawsze, nigdy nie montowałem z nikim innym. Rozumiemy się bez słów, z tym że on bardzo surowo ocenia materiał, który przynoszę. Zawsze pyta „ale po co to robimy?” Muszę znać odpowiedź.

Pierwsze dwie części trylogii odbywały się głównie w plenerze, w Ikonie wchodzimy do wnętrza, także do wnętrza ludzi, którzy więzieni są w szpitalu psychiatrycznym.

Chciałem zrobić film o lekarzu, który jest postawiony w sytuacji skrajnej. Ma pacjenta, którego nie da się wyleczyć. To był pierwotny pomysł. Znalazłem oddziały onkologiczne, znalazłem oddziały, które leczą żołnierzy ze stresem pourazowym i szpitale psychiatryczne. Zebraliśmy listę tych szpitali i pojechaliśmy do Rosji na dokumentację. W końcu dojechaliśmy do szpitala, który jest w tym filmie i od razu byliśmy pewni, że tam ten film powstanie. Wszyscy, cała ekipa. W 5 minut wiedzieliśmy, że to jest to miejsce. Dziwna aura. Olbrzymi budynek, częściowo spalony, gdzie są setki pacjentów, a nie ma żadnych lekarzy. Budynek stoi pośrodku tajgi, ogrodzony jakimś rozpadającym się płotem. Naprawdę na końcu świata. Wychodzi do nas lekarz, który mówi, że jest szefem tego szpitala i że dzisiaj mija 45 lat jak rozpoczął tu pracę – „dzisiaj mam z żoną kolację z tej okazji, zapraszam was”. Opowiedział nam jak wyglądał jego pierwszy dzień, zameldował się w szpitalu tuż po studiach i zaczął obchód. Okazało się, że jeden z pacjentów wszedł na komin, więc zaczął zbierać materace, żeby tego człowieka ratować, ale nie zdążył. Przez całe życie będzie pamiętać imię i nazwisko tego pacjenta.To był nasz pierwszy dzień .

Ale nie poszliście tym tropem, by opowiedzieć parę dramatycznych historii, mogło to być oczywiście pociągające i filmowo atrakcyjne.

Nie poszliśmy, bo poczuliśmy się zupełnie zagubieni w tej rzeczywistości, wśród tych ludzi. Byliśmy w stanie jakiejś permanentnej ambiwalencji. Mieliśmy wątpliwości czy oni są właściwie leczeni, czy nie uczestniczymy w jakimś okropnym procederze.

Jak za komuny. Pisano o tym książki, powstawały filmy

Zwłaszcza, że nasz lekarz opowiadał jak jeszcze za jego czasów stosowano lobotomię. Elektrowstrząsy są stosowane do dzisiaj. Skupiliśmy się na przerzuceniu mostu między nami a pacjentami. To ludzie ubezwłasnowolnieni, niby są pacjentami, ale nie za bardzo się nimi ktokolwiek interesuje. No bo jeśli na tysiąc pacjentów przypada 5 lekarzy, to diagnozują cię raz w roku albo rzadziej. Pacjenci tego szpitala dostają dożywocie, jak w więzieniu. To tylko teoretycznie jest szpital, a raczej wysypisko społeczne, gdzie trafiają staruszki z Alzheimerem i nastolatki, na które nie ma miejsca w domach poprawczych albo w sierocińcach, chorzy ze schizofrenią, ale i przestępcy z zaburzeniami psychicznymi, choćby kobieta, która jest seryjną morderczynią. Wszyscy wrzuceni do jednego worka i dostający ten sam lek. Chciałem pokazać, że się różnią, że istnieje subiektywne postrzeganie świata, że każdy ma swoją prawdę.

Oni musieli Was zaakceptować, byliście obcy w tej społeczności, nie czuliście się intruzami?

Byliśmy obcy, ale nigdy nie byliśmy intruzami. Bardzo dbam o to, żeby nikt nigdy nie miał poczucia, że wchodzę w jego świat z butami. Zawsze jak czuję, że coś jest nie tak, wychodzę pierwszy, nie czekając aż mnie ktoś wyprosi. Tutaj byliśmy pożądani, byliśmy jakimś powiewem wolności także dla personelu. Na wszystkich oddziałach każdy starał się nam sprzyjać. Byliśmy tam przez 2 miesiące i tylko raz jeden z pacjentów doczekał się odwiedzin. A byliśmy codziennie i wysłuchiwaliśmy ich. Staliśmy się ich powiernikami i pośrednikami, gdy chcieli coś uzyskać od personelu. 

Ile materiału powstało?

180 godzin i z tego powstał film, po 10 miesiącach montażu i wielu różnych wersjach. Najdłuższa miała 2 godziny 10 minut, a najkrótsza 40 minut.

Czyli dwa lata temu, kiedy dostawaliście HBO Development Award za najlepszy projekt Dragon Forum na Krakowskim Festiwalu Filmowym, byliście już po zdjęciach?

Tak, w stu procentach. To łącznie 10 lat pracy. 2007 research i przygotowania,  2011 zdjęcia, 2012 – 2013 montaż i od 2014 postprodukcja.

Mówiłeś poprzednio, że zaczynasz od oswojenia przestrzeni, zaprzyjaźnienia się z ludźmi Czy tutaj było tak samo?

Tak, tutaj mieliśmy zwyczaj robienia codziennie obchodu z lekarzem. Pacjenci często go prowokowali, korzystając z naszej obecności. Mówili – „czemu nas w kółko trujesz?” „Dlaczego nie mogę dostać tej ulubionej kasety? Lekarz bywał w bardzo trudnej sytuacji, bo zarzucali mu czasami niestworzone rzeczy, nieprawdziwe. I to przełamało jakieś tabu, między nami a lekarzami i pacjentami. Wszyscy zrozumieli, że nie przyjechaliśmy, by zrobić materiał sensacyjny o tym jak bardzo ci ludzie są upodleni. Po kilku dniach wchodziliśmy jak personel. Rytuałem była poranna kawka z pielęgniarkami.

Lekarz od początku miał być bohaterem, ale w trakcie zdjęć wyłoniłeś jeszcze kilka postaci stamtąd.

Na zdjęciach wiedzieliśmy, że chcemy podążyć za kilkoma postaciami. Miałem pomysł, żeby było kilka wątków, które się przeplatają. Podczas montażu skupiłem się jednak na portrecie zbiorowości, a postać lekarza ujmuje to w klamrę i ta klamra daje maksymalnie dużo przestrzeni interpretacyjnej. Film miał być spójny, uniwersalny i chciałem żebyśmy raczej tym filmem ludzi łączyli.

Kamera znowu jest bardzo blisko bohaterów, ale nie mamy wrażenia, że jakieś granice zostały przekroczone. Traktujecie swych bohaterów z czułością. Kamera jest takim pluszakiem do przytulenia, a nie agresorem. Bardzo wymowny jest dla mnie także pomysł filmowania poprzez szyby i kraty, co powoduje, że mimo poczucia pełnego zbliżenia, zdajemy sobie sprawę, że tak naprawdę nie przebijemy się do końca w zrozumieniu drugiego człowieka.

Jest taka opowieść, którą bardzo wziąłem do siebie. Kiedy biali kolonizatorzy zdobywali Afrykę i robili zdjęcia lokalnym społecznościom, to miejscowi uważali, że to im kradnie duszę. Ja w to wierzę. Jeżeli nie chcesz  zabierać komuś tej duszy, to musisz fotografować tylko swoje własne plemię. Ci ludzie w filmie to jest moje plemię. Ja fotografuję tych ludzi, z którymi się utożsamiam, których rozumiem. Ja nie fotografuję jakiegoś zwierzęcia w zoo. To nie są dla mnie obcy ludzie. Oni wiedzą, że ja im krzywdy nie zrobię, że jestem z nimi. To nie jest umowa. To jest jakiś niewerbalny komunikat. Ja wiem kiedy ta umowa jest w mocy i dopiero wtedy zaczynam kręcić.

Czy taki też jest ten lekarz? Tak go postrzegasz?

Doktor Maslow ma niesamowitą cechę nieoceniania pozorów. Widzi w pacjentach dwie warstwy. Jedna to jest ta powierzchowna, a druga, która jest za tymi kratami, za tą barierą. To jest może strasznie banalne, ale wewnątrz  jesteśmy przecież częścią tego samego kontynentu. To chyba Hemingway – „Komu bije dzwon”.

Bardzo ważne przesłanie wobec tego co się teraz dzieje na świecie, wobec nieufności, a wręcz strachu przed innym, obcym.

Albo nawet inny punkt widzenia. Ja mam inny punkt widzenia od większości ludzi z którymi się spotykam, jesteśmy po prostu różni. Łączy nas jednak wiele rzeczy. Mamy określony czas życia, mamy rodziców, mamy swoje potrzeby, wszyscy chcemy mieć rodzinę, przyjaciół. Jesteśmy ułomni, jesteśmy śmiertelni.

 

Czy oburzyłbyś się, gdyby ktoś chciał czytać ten film jako metaforę Rosji z Putinem jako dobrym lekarzem, który ich tam wszystkich więzi?

Nigdy o tym tak nie myślałem, ale Maslow ma cechy prezydenta Rosji, jest w dobrej formie, trzyma ich wszystkich żelazną ręką. Każda interpretacja jest dopuszczalna.

Zapytałem przekornie, bo Rosjanie wyrzucają nam, że jeśli robimy filmy w ich kraju, to o wyrzutkach społecznych i wysypiskach śmieci, a zachodnie media uwielbiają wszystko upolityczniać.

Z mojej perspektywy nie robię filmów o Rosji. Nazywam je rosyjskimi filmami, ponieważ tam się rozgrywają. Ja zawsze kręcę ‚moich ludzi’, moje stado, nawet gdyby to było w Brazylii. Nigdy nie rozpatruję mojej twórczości w kategoriach społecznych, robię bardzo impresyjne filmy. Gdybym miał nakręcić film o Rosji jako kraju, zrobiłbym to inaczej. Te filmy, które dotąd zrealizowałem, nie są diagnozą społeczną Rosji.

Film może wywoływać także odczytania związane ze strefą ezoteryczną, nierozpoznawalną.

Ten film był dla nas bardzo ciężki psychicznie, po zdjęciach byliśmy tak zmęczeni, że pojechaliśmy nad Bajkał i całą ekipą zamknęliśmy się w klasztorze. Po powrocie do Polski, każdy z nas oddał się swoim planom. Łukasz Żal bezpośrednio po tym filmie zrobił Idę (nominacja do Oscara za zdjęcia – przyp. red.). Ja napisałem scenariusz swojego debiutu fabularnego, nie mówiąc już o tym, że moja córka urodziła się 9 miesięcy później. To jest dla mnie bardzo osobisty film i bardzo bym chciał, żeby był ważny dla widza.

A czy myślałeś by pokazać ten film im, Twojemu plemieniu?

Jestem umówiony, że film wyślę i że wszyscy razem będą mogli go zobaczyć. To będzie ciekawe doświadczenie. Ten film jest dla nich ważny, bo jest o nich, których nikt nie chce, ani rodzina, ani społeczeństwo. Wiem jak wiele dla nich znaczy.

Źródło: Magazyn "Focus on Poland"  3 (1/2016)