„DZIENNIK Z PODRÓŻY” NA 56. DOK.LEIPZIG – ROZMOWA Z AUTOREM FILMU
Piotr Stasik, reżyser "Dziennika z podróży" opowiedział Danielowi Stopie o kulisach powstawania filmu oraz o podobieństwach między nim a bohaterami dokumentu, który swoja międzynarodową premierę będzie miał na rozpoczynającym się właśnie festiwalu DOK.Leipzig. Zapraszamy do lektury.
Daniel Stopa: Od lat znał pan Tadeusza Rolke i zawsze chciał zrobić o nim film. Dlaczego tak długo pan czekał?
Piotr Stasik: Bo nie chciałem robić filmu biograficznego. Tadeusz opowiadał o swoim życiu w licznych wywiadach i stworzył atrakcyjną dla słuchaczy opowieść, która jednak była wiele razy powtarzana i nieco wyprała się z emocji. Do tego Tadeusz lubi kreować własną postać, a nawet – powiem więcej – wybielać. Z kolei odbiorcy chcą „znęcać się” nad swoimi bohaterami, szczególnie interesuje ich ta zła strona. Dlaczego chcemy słyszeć, że wielki pisarz ma problemy z żoną? Bo wtedy możemy się z nim zidentyfikować, odnaleźć własne słabości, trzymać za niego kciuki. Jest napięcie, razem przeżywamy ten nasz „wspólny” los. Chyba mamy wówczas także poczucie, że nie jesteśmy sami ze swoimi problemami.
Zapewne od lat szukał pan też odpowiedniego pretekstu fabularnego, który pozwoli odejść od formuły klasycznego dokumentu biograficznego?
Nie szukałem pretekstu na siłę, sam przyszedł. Zawsze szykuję sobie grunt pod pretekst, temat, wszystko zbieram, mam pełne segregatory i zeszyty, w których np. odnotowuję spotkanie z ciekawym człowiekiem, notatkę z książki czy gazety, czasem wystarczy mi fragment muzyczny, migotliwe wspomnienie, podesłany filmik na YouTubie. Tak było i tu. Michał, drugi bohater filmu, skończył Przedszkole Wajdy, prowadzony przeze mnie roczny kurs dokumentalny w Szkole Wajdy. Miał wtedy ok 13 lat, ale zaskakiwał pomysłami, za swój pierwszy film zdobywał nagrody na festiwalach, to zachęciło go do dalszych poszukiwań. Opowiedziałem mu o Tadeuszu i zabrałem ich ze sobą w Bieszczady. Stworzyliśmy niezłą i bardzo ekstrawagancką paczkę. Michał nakręcił wtedy materiał, ale był to tylko zbiór gagów i nie dało się z tego zrobić filmu. W międzyczasie oni bardzo się zaprzyjaźnili, Michał znalazł stary analogowy aparat, zafascynował się jego budową i poszedł do Tadeusza spytać o funkcje poszczególnych przycisków. Poszedłem z nim i przed moimi oczami zaczęło się coś dziać, wyjąłem iPhone’a i to zarejestrowałem. W tym zestawieniu twarzy, pochylonych nad zakurzonym aparatem, było coś przyciągającego i wzruszającego, koniec i początek zarazem, fascynacja i oddanie sztuce.
Jeszcze dla pewności pokazałam materiał Tomkowi Wolskiemu, który wkrótce stał się współautorem filmu i Ani Gawlicie, przyszłej producentce. Ich „wyrok” zadecydował.
A skąd pomysł, by podróż bohaterów po polskich miasteczkach i wsiach stała się punktem wyjścia?
Na początku poprosiłem ich, żeby nie spotykali się beze mnie i bez mojej kamery. Później wymyśliliśmy, że może Michał będzie się uczył fotografii podczas wspólnych wyjazdów, skoro tak dobrze się na nich bawiliśmy. Jeszcze później jakoś jednocześnie wpadliśmy na pomysł, żeby pojechać w podróż kamperem, w którym urządzimy ciemnię, że wyruszymy przynajmniej na miesiąc, aby oddalić się od codziennych spraw, mieć więcej czasu dla siebie, oddać się wyłącznie sztuce i kontaktom z ludźmi.
Rozmawiamy o pomysłach i inspiracjach. Pan w jednym z wywiadów wspomniał, że „Dziennik z podróży” – podobnie zresztą jak „Koniec lata” – wynikł po części z młodzieńczych doświadczeń?
Obaj bohaterowie przypomnieli mi moje dzieciństwo. Okazało się, że wszyscy zaczęliśmy fotografować w tym samym wieku, gdy mieliśmy 15 lat: Tadeusz w 1942 roku w zburzonej Warszawie, ja na mojej wsi pod Sieradzem, a Michał pod okiem mistrza. Pamiętam z tamtych lat, że monotonna praca w polu, kontakt z naturą i brak rozrywek sprzyjały melancholii. Jednocześnie pod wpływem książek z biblioteki i obejrzanych w telewizji filmów (w PRL-u puszczali klasykę polskiego i zagranicznego kina) rodziła się, trudna do zwerbalizowania i przełożenia na realność, potrzeba tworzenia. Czułem się inny, wiedziałem, że moi rówieśnicy tego nie przeżywają, nie zadają sobie takich pytań, nie wiedzą, co to iluminacja. Dopiero w „Zmorach” Marczewskiego spotkałem takiego bohatera, wrażliwca, który przeżywa katusze i uniesienia, by w końcu zacząć pisać wiersze. Wtedy chciałem, żeby ktoś do mnie przybył, wskoczył na to moje pole i porwał mnie do świata ideałów i określonej estetyki, gdzie mógłbym tworzyć i żyć. No, ale niestety nikt taki nie przyszedł, więc zbudowałem sobie enklawę, wioskę indiańską z worków po sztucznych nawozach, a potem na targu od Ruskich kupiłem Zenitha, którym zrobiłem pierwsze zdjęcia. Pamiętam to uniesienie, ciepła jesień, ustawiam zardzewiałą taczkę na beczce i czuję, że ziemia kręci się w tę stronę, w którą powinna.
Ta wyprawa kamperem po latach była spełnieniem moich młodzieńczych marzeń o spotkaniu mistrza.
W filmie ten mistrz ma niezwykle ciepłą naturę i umie żartować. W zamierzeniu „Dziennik z podróży” miał być komedią. Kiedy oglądamy Tadeusza Rolke, nie mamy wątpliwości, że jest odpowiednim bohaterem dla tego gatunku...
Tak, i Tadeusz, i Michał potrafią zachować się niekonwencjonalnie. Czasem doprowadzało mnie to do szału, bo nie wiedziałam na ile mogę naciskać, a na ile pozwolić żeby rzeczy same się działy. Na początku mało ingerowałem i zakończyło się to totalną klapą, bohaterowie postanowili wykorzystać sytuację i poszli spać. Ja natomiast nie spałem w ogóle, po raz pierwszy w życiu przez trzy dni nie zmrużyłem oka. Trafiło na zły moment, obaj wydawali się zmęczeni, gburowaci, niezainteresowani sobą i innymi, a ja miałem tylko miesiąc na nakręcenie wspaniałej przygody. Przerwaliśmy wyprawę, wróciliśmy do Warszawy. Ale te kryzysy działały też twórczo. Pamiętam taką sytuację: jest późna noc, duszno, pada deszcz, jesteśmy zmęczeni, w pokoju śmierdzi stajnią, na stole bałagan. W tym bajzlu rozmawiamy o tworzeniu, czytaniu książek. Czuję braterstwo z Tadeuszem i mam wilgotne oczy. Ta scena, choć ważna i pełna emocji, nie wchodzi do filmu, ale tuż po niej, jak po przebytym katharsis Michał postanawia coś zrobić dla Tadeusza. Zadowolony bierze dezodorant i podpala strumień gazu. Oczyszcza pokój z komarów – już mamy scenę. Czy to wszystko wydarzyłoby się bez tej rozmowy? Czy widzowie to czują? Gdzieś na poziomie podświadomości, energii, komary jeszcze silniej przeniosły do filmu naszą wzruszającą rozmowę.
Spotkanie Michała z panem Tadeuszem nakierowuje nas na temat relacji między pokoleniami. Między bohaterami nie ma żadnych sztucznych barier. To kino dialogu.
Lubię międzypokoleniowe relacje i związaną z tym wymianę różnorodnych doświadczeń, lubię takie sytuacje, gdy 6-letni synek Tomka i Ani pyta mnie: po co jest życie?, gdy Andrzej Wajda wyjmuje swój notes, w którym spisał punkty do naszego spotkania. Prowadząc warsztaty często zderzam naiwność młodych z doświadczeniem starszych.
Tadeusz należy do takich osób, które nie mają wieku, są ponad pokoleniami. Wiele osób mówi, że jest cały czas chłopcem, że jest wiecznie młody. Oczywiście ma to swoje plusy i minusy, bo z jednej strony on jest niezwykle ciekawy świata, czyta Sterna w Internecie, słuchamy tej samej muzyki i śmiejemy się z tych samych rzeczy, z drugiej zaś strony on jest w kilku sferach życia niedojrzały.
Dzięki tej niedojrzałości i słabości Michał może dojrzeć w mistrzu człowieka.
On od początku – pewnie zresztą jak wielu jego rówieśników – nie był gotów na przyjęcie autorytetu. Na dodatek okazało się, że mistrz – jak to nazywam – chodzi do łazienki. Po pierwszej fali fascynacji przychodzi kryzys, gdy dowiaduje się, że mistrz ma swoje słabości, że w życiu może coś mu nie wyszło. Michał widzi ostrą reakcję Daliany. Wypomina ona Tadeuszowi „niestałość emocjonalną” i tchórzostwo, w czasach narzeczeństwa. Ważne jest, aby ten kryzys przetrzymać, to następy etap wtajemniczenia, zaprzyjaźniania się.
W pewnym momencie role się odwracają i Michał staje się opiekunem Tadeusza, pomaga mu się spakować, kiedy ten trafia do szpitala, zmienia mu opatrunek, uczy go grać w golfa i upomina, by sprawdził „coś kulkowatego” na plecach.
Pamiętam, jak przedstawiał pan projekt filmu na zeszłorocznym Docs to go! To było jeszcze przed podróżą kamperem. Wiązał pan spore nadzieje z tym, że bohaterowie poznają mieszkańców małych miasteczek i wsi. Sam spodziewałem się, że to będzie taki reprezentatywny portret tego społeczeństwa. Dlaczego to nie wyszło?
Początkowo byłem wkurzony, że bohaterowie nie próbują głębiej porozmawiać z portretowanymi ludźmi, tylko stale wygłaszali formułkę: „robimy portrety do wystawy”, ustawiali światło, ostrość, pstryk i zapisywali imię, wiek. Czasem Tadeusz zapytał, gdzie ktoś pracuje, a ludzie mówili, że bezrobocie, kryzys, że rząd kradnie. I to wszystko. Znając obu bohaterów i ich problemy, myślałem, że spotkanie z innym człowiekiem, czasem prostym, ale żyjącym odmiennymi sprawami, jakoś ich zmieni. Chciałem, aby podróż była dla Tadeusza okazją do podsumowania, do wspomnień i rachunku sumienia, a dla Michała wejściem w nowy świat wartości i emocji. No i padłem ofiarą zbytniego oceniania i patrzenia na świat przez własny pryzmat.
Może dobrze się stało, bo zbiorowy portret mieszkańców mógłby przyćmić relacje między bohaterami? Mógłby ją spłycić?
Brak kontaktu bohaterów z tymi ludźmi może stał się dla nich podświadomym wyrzutem sumienia (także w stosunku do mnie) i zbudował jakieś dramatyczne i wyczuwalne przez widza napięcie. Czujemy, że coś tam wisi. U Tadeusza jest to niezgoda na starość, jakieś niespełnienie, u Michała problemy dojrzewania, brak wspólnego języka z rodzicami, rówieśnikami, nieodwzajemnione uczcie koleżanki z klasy. To jest tło, o którym widz nie wie, ale – mam nadzieję – je wyczuwa. Dzięki temu tragizmowi silniej się wspierali i ich rozmowy stały się mocniejsze. W jakiś tam sposób film jest sztuczną bazą do takiego spotkania, ale samo spotkanie było prawdziwe.
Na koniec chciałem zapytać o filmowego kampera. Podobno kupił go pan swego czasu, aby odbyć podróż po świecie z książkami. Może to jest temat na kolejny film drogi.
Marzy mi się ta podróż, ale bez kamery. Czas na myślenie, długie trwanie w bezruchu. Uwielbiam momenty po zachodzie słońca, gdy cały świat zaczyna ginąć w oczach. Mam wtedy poczucie obcowania z tajemnicą, ale ile razy w ciągu miesiąca udaje mi się go złapać?
Co do kampera, to mam go zawieść do Birmy, gdzie tym razem posłuży za kino objazdowe.
A projekty, nad którymi pan obecnie pracuje, plany filmowe?
Chciałbym stworzyć opowieść o Polsce, pewnego rodzaju katharsis dla mieszkańców tego kraju. Jesteśmy narodem umęczonym dorabianiem się, zmianami, szukaniem nowych wartości, religii, smutnym, rozdrażnionym, jesteśmy w bogatej i leniwej Europie, pozbawionej ciągłości i tradycji. Wystarczy popatrzeć na naszą architekturę, ulice, by odgadnąć, co w duszy gra. Znalazłem nawet dla tego nową formę – połączenie filmu dokumentalnego i opery. Soliści operowi będą śpiewać drobne ogłoszenia z gazet, a my ustawimy ich w dokumentalnych, rzeczywistych przestrzeniach – na targu, polu, skrzyżowaniu ruchliwej ulicy. Sentymentalizm i wkurzenie to emocje, które towarzyszą prawdziwym patriotom. Tak widział Polskę Gombrowicz, Miłosz i tak patrzy Stasiuk. Ich teksty chcę włączyć do tej opery.
Przygotowuję się też do realizacji filmu – jakkolwiek to zabrzmi – o filozofii życia. Chcę przyjrzeć się życiu dwudziestu jeden osób w nowojorskim metrze, zapytać dlaczego ich życie potoczyło się tak, a nie inaczej, co jest dla nich najważniejsze, czego się boją. Najprawdopodobniej to będzie film o samotności, ale mam też nadzieję, że znów uda mi się zrobić komedię dokumentalną. Wybrałem Nowy Jork, bo poczułem się tam jak w domu, a jednocześnie swoboda nowojorczyków pozwoli pokazać coś więcej.
I jeszcze chciałbym nakręcić film o swojej rodzinnej wsi. Najlepiej czuję się, gdy wieczorem jeżdżę po tych okolicach. Jak w kropelce odnajduję tu cały świat, wszystkie emocje i wzruszenia.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Dziękuję.