„NASZA KLĄTWA” TOMASZA ŚLIWIŃSKIEGO NA FESTIWALU IDFA – WYWIAD Z AUTOREM FILMU

20 listopada rozpocznie się 26. edycja Festiwalu IDFA. W Amsterdamie będzie można zobaczyć cztery polskie filmy dokumentalne. Jednym z nich jest „Nasza klątwa” Tomasza Śliwińskiego. Film zostanie pokazany w sekcji konkursowej przeznaczonej dla filmów studenckich. Zapraszamy do czytania wywiadu z autorem.

Daniel Stopa: Domyślam się, że choroba państwa syna przyszła nagle i była wielkim ciosem. Skąd wziął się pomysł i siła, aby dokumentować pierwsze dni życia małego Leo?

Tomasz Śliwiński: Na początku wcale nie miałem zamiaru niczego dokumentować.  To była zbyt bolesna, zbyt intymna sytuacja, aby w ogóle myśleć o rejestrowaniu, nie mówiąc już o realizacji filmu. Mój pierwszy film „Klątwa” miał symboliczną i dość bezosobową formę, bo ukazywał stan rzeczy w sposób syntetyczny, pomijając aspekt naszych emocji. Potem miałem jeszcze plan, aby w podobny sposób sfilmować Leosia, kiedy będzie już w domu. To miał być tryptyk: ciąża, klątwa i próba oswojenia klątwy. Wtedy też spotkałem Pawła Łozińskiego, który intensywnie namawiał mnie, żebym zaczął rejestrować to, co się dzieje u nas, u rodziców. Długo opierałem się, nie chciałem dzielić się z nikim prywatnymi emocjami, ale w końcu stwierdziliśmy z Magdą, moją żoną, że spróbujemy się filmować i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Postawiliśmy kamerę na statywie, usiedliśmy na kanapie i zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Pierwsze ujęcie to był początek marca 2011 roku. Leoś miał wtedy 2,5 miesiąca i był jeszcze cały czas w szpitalu. Pokazałem Pawłowi nasze pierwsze próby, a on zaczął nas zachęcać, aby to kontynuować. No i tak się zaczęło.

„Nasza klątwa” przedstawia bardzo osobistą historię. Film był już pokazywany na różnych festiwalach. Czy pojawiały się zarzuty wśród widzów, że ta opowieść jest zbyt intymna?

Od początku nie chciałem opowiedzieć wyłącznie naszej historii i tego, jakie nieszczęście nas spotkało. Dopiero, gdy sami przeszliśmy pewien proces oswajania choroby i zobaczyłem, że z nagranego materiału można stworzyć uniwersalną historię o radzeniu sobie z przeciwnościami losu, zdecydowałem się, by zrobić film i pokazać go publiczności. Oczywiście, że po pierwszych pokazach pojawiły się głosy, że to jest zbyt osobiste, że nie należy takich rzeczy pokazywać, że przekroczyliśmy pewną granicę ekshibicjonizmu. Ale równocześnie podchodziło do nas wiele osób, które miały podobne doświadczenia z chorymi dziećmi, i szczerze dziękowało nam za film, za pokazanie prawdy, którą często się ukrywa. Wielokrotnie słyszeliśmy, że ktoś odnalazł w nim siebie. To dało nam pewność, że film jest potrzebny. Nie chciałbym generalizować, ale zupełnie inny poziom dyskusji był np. w Locarno, gdzie nikt nie bał się zabrać głosu i uczestniczyć w merytorycznej rozmowie na temat filmu i jego konstrukcji. Odnoszę wrażenie, że w Polsce zbyt osobista historia wprawia wielu ludzi w dyskomfort.

Wspomniał pan, że musieliście najpierw oswoić się z chorobą syna. Wasz film zawiera spory ładunek autoterapeutyczny. Mam na myśli wieczorne rozmowy na kanapie, w których próbujecie sobie wszystko wytłumaczyć…

Te sesje kanapowe stały się dla nas bardzo ważne. To była taka forma kozetki u psychoanalityka, moment, w którym możemy spokojnie ze sobą porozmawiać, zanalizować sytuację. Sesje stały się naszym nieodzownym rytuałem: siadaliśmy wieczorem przed kamerą, zwłaszcza w dni, w których działo się coś niedobrego. W ciągu dnia próbowaliśmy prawie w ogóle nie rozmawiać o szpitalu i Leo. Pierwsze słowa padały dopiero przed kamerą. Chcieliśmy w ten sposób zachować prawdziwe, pierwsze emocje.

Pomogło nam to jakoś przetrwać ten początkowy okres, bo był jakiś wyższy cel. Nawet wtedy, gdy było zupełnie beznadziejnie, mieliśmy poczucie, że coś z tym robimy, że się nie załamujemy, bo przecież trzeba nagrywać. To trwało około pięciu miesięcy. W pewnym momencie poczuliśmy, że już nie potrzebujemy sesji kanapowych, że już powiedzieliśmy sobie wszystko, że już po prostu trzeba zacząć normalnie żyć.

Niesamowite wrażenie robi scena, w której zmieniacie synowi rurkę tracheotomijną. Jest bardzo długa i surowa. Trudno przejść wobec niej obojętnie…

Od początku byłem pewny, że ta scena musi się znaleźć w filmie w całej swojej długości i surowości. Wiem, że dla widza jest ona bardzo dyskomfortowa, wiele osób w trakcie projekcji odwraca wzrok od ekranu, albo wręcz wychodzi z sali kinowej. Dla mnie jest ona kwintesencją tego, przez co przechodziliśmy – naszej bezradności, bólu. Bez niej film byłby wyłącznie teoretyczną gadaniną, a tak widz może chociaż przez chwilę wczuć się w naszą sytuację.

Rozmawialiśmy już trochę o odbiorze filmu. Często, gdy dokument ukazuje przejmującą historię, bohaterowie mogą liczyć na odzew wrażliwych osób i ich pomoc. Czy jakieś szczególne historie spotkały państwa po projekcji?

Jak na razie pokazywaliśmy film tylko na festiwalach, więc mimo wszystko jest to dość wąskie grono odbiorców. Rodziców dzieci chorych na tę chorobę i ich historie poznaliśmy już wcześniej. Nie jest ich zbyt dużo w Polsce. Niesamowity był dla nas pokaz w Ińsku. Przyjechaliśmy tam z Leosiem, ale o jego obecności na festiwalu widzowie dowiedzieli się dopiero po projekcji. Jak zapaliły się światła, wszyscy zobaczyli Leosia, który zachowywał się jak gwiazda filmowa, gadał jak najęty do mikrofonu, biegał między rzędami krzeseł. Mam wrażenie, że to było bardzo mocne przeżycie emocjonalne dla widzów, że oto biedny, chory chłopiec, którego przed chwilą widzieli na ekranie, okazał się normalnym, radosnym dzieckiem. Ciężko ocenić, na ile film przyczynił się do zaangażowania osób w sprawę Leosia, gdyż równocześnie od ponad roku prowadzimy blog, na którym opisana została cała jego historia (www.leoblog.pl). Na każdym kroku spotykamy się z dużą życzliwością i pomocą wielu osób, także finansową. Poprzez darowizny, aukcje i wpłaty 1%podatku zbieramy pieniądze na operację Leo i jesteśmy coraz bliżej celu.

A czy jeszcze kiedyś Leo stanie się bohaterem któregoś z pana filmów?

Na pewno wrócimy jeszcze do tego tematu. Myślę, że musi jeszcze trochę czasu upłynąć. Na razie sytuacja jest, odpukać, dość ustabilizowana, więc nie jest ciekawym materiałem na film, ale na pewno będą w naszym życiu kolejne wydarzenia przełomowe, które spowodują, że ponownie sięgniemy po kamerę. Może jak Leoś pójdzie do szkoły, może jak dojdzie w końcu do operacji, dzięki której pozbędziemy się tracheotomii.  Zobaczymy.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Dziękuję