RECENZJE POLSKICH FILMÓW NA IDFA 2017

Największy festiwal światowego kina dokumentalnego IDFA rozpoczyna się w najbliższą środę. W konkursach i sekcjach dodatkowych pokazane będzie 7 polskich filmów. O części z nich pisze Anna Bielak.

ŻALANASZ - PUSTY BRZEG, reż. Marcin Sauter - prezentowany w Konkursie Krókometrażowym (międzynarodowa premiera) 

Słychać każdy szelest, szept; miarowy stukot końskich kopyt, westchnienia ludzi. Na pierwszym planie jest otwarta przestrzeń. Step ciągnie się po horyzont. Od czasu do czasu wieje wiatr. Przynosi ze sobą wyłącznie kurz i pył. Jest spokojnie - jak przed burzą albo jakby miejsce sportretowane w dokumencie „Żalanasz - pusty brzeg” stało się ofiarą cichej apokalipsy. „Nic tam teraz nie ma, tylko piach. Wszystko nam zabrali” - mówi jeden z jego bohaterów. Marcin Sauter portretuje przestrzeń, która powoli umiera. Częściowo wyschnięte jezioro Aralskie, nad którym leży Żalanasz, nie daje nadziei na to, że zmiany pójdą w dobrą stronę. Sporo w Kazachstanie miejsc, w jakich tylko diabeł mówi dobranoc. Mnóstwo stepów, które na pierwszy rzut oka dają poczucie wolności, ale gdyby dać się im uwieść, okazałoby się, że idą z nimi w parze tylko ograniczenia. Step rządzi się własnymi prawami. Narzuca rytm i styl życia. Ci, którzy próbują się mu przeciwstawić, stawiają na szali życie. Ale nawet jeśli tu i ówdzie przewija się śmiałek, który się buntuje, Sauter nie znajduje dla niego miejsca w ramach swoich kadrów. Nie szuka sensacji. Jego bohaterowie wszystko znoszą. Wszystko przetrzymają. Ludzi, którzy mieszkają nad tytułowym pustym brzegiem, pewnie niewiele już w życiu spotka. Dzień za dniem upływa pod znakiem stagnacji, czasem nudy. Ale w ich przywiązaniu do ziemi, na której się urodzili, jest coś autentycznie wzruszającego. Żalanasz jest przystanią, w której górę nad nowoczesnością bierze tradycja - ale nie ta, o której zwykliśmy ostatnio często mówić - opresyjna, kwestionująca wolność jednostki i narzucająca jej wątpliwy kodeks zachowań. To tradycja, która każe ludziom kochać swoją ziemię. Piękna.

CALL ME TONY, reż. Klaudiusz Chrostowski - prezentowny w Konkursie Filmów Studenckich 

W jednej ze scen dokumentu „Call Me Tony” pada uwaga, że „emocji nie można odgrywać, trzeba pozwolić sobie je odczuwać”. To zdanie ma ogromne znaczenie dla bohatera portretowanego przez Klaudiusza Chrostowskiego, bo szuka on dla siebie roli. Zastanawia się, kogo mógłby zagrać w życiu? Reżyser mu się przygląda, a my dostrzegamy niebywały dramat - poszukiwania Konrada są szczere i zapalczywe, ale każdej z postaci, w które wciela się młody chłopak, czegoś brakuje. Konrad też czuje, że nie znajduje siebie; powtarza, że pewnie nigdy siebie nie znajdzie, ale nie przestaje szukać. Robi to desperacko i poświęca się dla sprawy - czymkolwiek by ta sprawa nie była. A to nie pozwala nam oderwać od niego wzroku. Zaczynamy od fascynacji Sylvestrem Stallone, ale szybko wychodzi na jaw, że nie tylko o legendarnym aktorstwie tu mowa, ale przede wszystkim o kulturystyce. Konrad trenuje, gdzieś między studniówką a maturą chce znaleźć czas na zawody dla debiutujących kulturystów. Jego mamie to się nie podoba, ale on uparcie idzie po swoje. Wierzy, że ma talent. Co dla 18-latka znaczyłoby stanięcie na podium? Jakie efekty na jego psychice może zostawić przegrana? Czy jego pasja jest na tyle silna, by w razie niepowodzenia spróbował jeszcze raz? A może spełnieniem marzeń jednak nie jest kulturystyka, ale aktorstwo? Konradowi można zadawać mnóstwo pytań. Odpowiedź nie padnie na żadne. Nie czas na nią. Chrostowskiemu udaje się opowiedzieć o człowieku, który w każdej scenie o coś walczy, z czymś się mierzy, dokądś idzie. Bardzo się wysila, by udowodnić swoją wyjątkowość, choć nie musi tego robić, bo na pierwszy rzut oka widać, że jest w nim coś osobliwego - z czego - przy odrobinie szczerości wobec samego siebie, może się wykluć prawdziwa indywidualność.

KSIĄŻĘ I DYBUK, reż. Elwira Niewiera i Piotr Rosołowski - prezentowany w sekcji Bests of Fests

Michał Waszyński żył we śnie, bo kino jest snem. Elwira Niewiera i Piotr Rosołowski odtwarzają ten sen - jego zjawiskową formę i niebanalną, pełną niesamowitości treść. W dokumencie „Książę i dybuk” - uhonorowanym Nagrodą dla Najlepszego Dokumentu o Kinie podczas 74. MFF w Wenecji - opowiadają o jednym z najbardziej tajemniczych bohaterów światowego kina. Mosze Waks - później Książę Michał Waszyński - stworzył siebie jak tworzy się najlepsze filmowe postaci. Urodził się w żydowskiej rodzinie, stawił czoła życiowym przeciwnościom, podjął kilka trafnych decyzji, przeszedł przemianę i zaczął życie od nowa - najpierw w Warszawie, a potem na arenie międzynarodowej. Nie był w realizacji swoich fantazji egoistyczny - w Polsce odkrywał talenty, w Europie uczył się i pracował w towarzystwie mistrzów kina. Dokument Niewiery i Rosołowskiego pełen jest opowieści, fotografii, niebywałej jakości materiałów archiwalnych. Głębi dodaje im narracja zbudowana z fragmentów dziennika Waszyńskiego. Ujawnia się w nich artysta, który mierzy się ze stratą, z nostalgią, z rozdarciem. Dzięki nim zaczynają padać pytania o tożsamość. Czy można zapomnieć, skąd się pochodzi lub świadomie nie brać tego pod uwagę? Czy nakręcony przez Waszyńskiego w jidysz „Dybuk” powstał dlatego, że reżyser nie mógł się uwolnić od poczucia winy, że zapomniał o korzeniach? Oniryczny charakter montażu scen oraz emocji - radości i melancholii, filmów i realiów - sprawia, że portret Waszyńskiego zarazem sprawia wrażenie pełnego, co zdaje się być utkany z fragmentów; wypełniony sekretami, które na zawsze ukryły się między słowami. Podobnie jak w Waszyńskim, jest w tym filmie osobliwie piękne rozdarcie. Jest w nim też niebywała charyzma. Czyżby dokładnie taka, jaką uwodził Waks?

NAJBRZYDSZY SAMOCHÓD ŚWIATA, reż. Grzegorz Szczepaniak - prezentowany w Konkursie Średniometrażowych Dokumentów 

Nie są parą, choć na pierwszy rzut oka zachowują się jak stare, dobre małżeństwo. Kazimiera jest matką. Ma 94 lata. 70-letni Bogdan to jej syn. Ich Wartburg niedawno obchodził 51 urodziny i dumnie nosi tytuł Najbrzydszego Samochodu Polski 2015. „W brzydocie tkwi urok!” – mówi Bogdan z czułością. Tym, co w filmie Grzegorza Szczepaniaka najbardziej urokliwe, jest jednak nie tyle rozklekotane auto, co przede wszystkim relacja między matką a synem. Kamera, przytwierdzona od wewnątrz do przedniej szyby auta, nie pokazuje nam, dokąd zmierzamy. Nie wiemy, czy droga będzie prosta, czy pełna zakrętów. Jakakolwiek by nie była, wzrok ma być skierowany na kierowcę i jego pasażerkę. Kazimiera strofuje syna, Bogdan niewiele sobie robi z wyrzutów matki. Ale ich relacja nie jest zaniedbana tak, jak auto, które ostatkiem sił toczy się po miejskich ulicach i międzynarodowych szosach.Syn czule dba o matkę. Zabiera ją też w podróż z Warszawy do Magdeburga, gdzie pracowała w okresie drugiej wojny światowej. Jej mąż, ojciec Bogdana, przebywał wówczas na Majdanku. Matka z synem wciąż wspominają, ale nie żyją w przeszłości; nie tkwią w pokoju pełnym zakurzonych fotografii, nie rekonstruują wydarzeń na podstawie archiwaliów. Szczepaniakowi udało się w mistrzowski sposób połączyć refleksję na temat historii i wojennej traumy ze sprawnie nakreślonym portretem pary bohaterów, którzy nieustannie dokądś zmierzają. W podróży towarzyszy im osobliwa muzyka o cyrkowo-nostalgicznym tonie. Znakomita kompozycja. Bogdan i Kazimiera zdają się dzięki niej zabawni; mają nawet w sobie coś z klaunów; ale lekka na pozór opowieść o nich sukcesywnie nabiera ciężaru. Pojawia się w niej smutek, trochę żalu. Przychodzi bowiem i czas na refleksje o tym, co utracone i tęsknotę za tym, czego nigdy nie udało się zyskać.

Anna Bielak