WYWIAD Z MATEJEM BOBRIKIEM – AUTOREM FILMU „SELF(LESS)-PORTRAIT”

Matej Bobrik w wywiadzie z Dawidem Myśliwcem mówi o swoim najnowszym dokumencie, prezentowanym na 53.KFF, „Self(less)-portrait” Zapraszamy do czytania.

 

Dawid Myśliwiec: Self(less)-portrait” w wolnym tłumaczeniu oznacza autoportret, ale taki, który pozbawiony jest egoizmu. Opowiada Pan o sobie czy o swoich bliskich?

Matej Bobrik: Przede wszystkim starałem się opowiedzieć historię z życia młodej pary. Będąc również montażystą filmu, musiałem nauczyć się patrzeć na materiały z dystansem, tak, jakby wszyscy, którzy pojawiają się w filmie, byli dla mnie obcymi ludźmi, z którymi nie mam żadnego związku. Tylko wtedy mogłem spojrzeć na nich zarówno krytycznie, jak i z sympatią. Oczywiście, jeżeli wrócę do początku i zastanowię się dlaczego zacząłem kręcić ten film, to powód jest jeden – dlatego, że dłuższy czas po odejściu matki nie potrafiłem zawodowo nic zrobić. Jako filmowiec instynktownie sięgnąłem po kamerę i zacząłem nagrywać wszystko, co się działo wokół mnie. Przez kamerę świat wydaje się mniej prawdziwy, mniej poważny. Była to dla mnie ucieczka od rzeczywistości. Dopiero po pewnym czasie zrozumiałem, że, jeżeli bardziej skupię się na niektórych wątkach, może z tego powstać ciekawy film. Nie miał być on jednak dla mnie terapią i dlatego na etapie montażu skupiłem się wyłącznie na tym jak opowiedzieć ciekawą historię.

Opowiadanie o śmierci mamy musiało być trudnym przeżyciem. Czy to dlatego pierwsze ujęcia filmu są tylko krótkimi migawkami - aby zminimalizować ból?

W filmie nie poświęcam zbyt dużo miejsca samemu tematowi śmierci mojej matki. To wynika z tego, że praktycznie nigdy nie rozmawialiśmy o tym w domu z Mariko. Było to coś o czym oboje myśleliśmy, coś, co czuliśmy, ale nigdy nie potrafiliśmy wyrazić w słowach. Przynajmniej ja nie miałem odwagi. I myślę, że w tym samym stopniu przełożyło się to również na film. Oprócz początkowych zdjęć, temat śmierci pojawia się wyłącznie w rozmowach telefonicznych z moją babcią. Niezależnie od tego jak trudne było to dla mnie przeżycie, nie chciałem wylewać swojego żalu na widza.

Z ust Pańskiej babci pada kilka gorzkich słów w Pana kierunku - zarzuty o pozostawienie jej samej na Słowacji, o rzadkie odwiedziny. Nie odpowiada Pan na nie, nie rozmawia też o nich z partnerką. Czy to milczące przyznanie się do winy?

Tak. Nie chciałem, żeby film był składanką śmiesznych, uroczych czy wzruszających fragmentów mojego życia z Mariko. Pokazanie bohaterów, którzy mają tylko dobre cechy, byłoby kłamstwem.

W „Self(less)-portrait” praktycznie nie ma mężczyzn – wyjątkiem jest ojciec Mariko, z którym jednak nie spotyka się Pan osobiście. Czy to sposób na podkreślenie roli kobiet w Pańskim życiu?

Niezależnie od filmu myślę, że matka jest w życiu najważniejszą kobietą dla każdego mężczyzny. Ale powód, dla którego w filmie nie ma innych mężczyzn, a zwłaszcza dlaczego w filmie nie pojawia się mój ojciec, jest bardziej prozaiczny. W trakcie realizacji filmu, oprócz rozmów z babcią, nagrywałem również rozmowy telefoniczne z moim ojcem. Kiedy później odsłuchałem wszystkie rozmowy, odkryłem, że prawie nigdy nie rozmawiamy z ojcem o mamie. Wynika to z tego, że nie potrafiliśmy o tym rozmawiać. Gdybym zdecydował się na użycie rozmów z ojcem zamiast tych z babcią, nie byłoby już w filmie tematu utraty matki. Oczywiście uważam, że mogłem równie dobrze zrobić film o mojej relacji z ojcem i opowiedzieć w nim subtelnie o tym, co nas łączy i co nas smuci, ale byłaby to już zupełnie inna historia. Przede wszystkim jednak na tamtym etapie życia Mariko zastąpiła miejsce mojej matki i w trakcie filmu stała się najważniejszą kobietą mojego życia.

Bawi się Pan formą - dużo wdzięku mają scenki, w których Pan i Mariko dokonujecie przedziwnych rzeczy, np. konsumujecie psią karmę. Czy to jeszcze dokument?

Jak najbardziej. Te scenki są snami, które rzeczywiście nam się śniły. Pamiętam, kiedy pokazywałem układkę filmu mojemu opiekunowi, profesorowi Kazimierzowi Karabaszowi. Przed spotkaniem martwiłem się o to, jak dokumentalista, który słynie z uważnych obserwacji, zareaguje na fabularne sceny w dokumencie. Okazało się, że moje obawy były niepotrzebne. Sny to część każdego z nas, nawet naszego psa, który w jednej ze scen także przeżywa sen. Poza tym często lepiej opisują one bohaterów i ich świat niż faktyczne wydarzenia.

Jak ważny w Pana karierze jest udział w Krakowskim Festiwalu Filmowym?

Na festiwal przyjechałem po raz pierwszy w 2010 r., kiedy w konkursie startowała moja etiuda „Tam, gdzie słońce się nie spieszy”, wyprodukowana przez PWSFTViT. Wrażenia, które pozostały we mnie po tamtym wydarzeniu, spowodowały, że od tamtej pory jeżdżę na festiwal regularnie. Jest to świetna okazja, by zaobserwować jakie filmy dokumentalne robi się w tej chwili w Polsce i jakie tematy interesują polskich dokumentalistów, co często jest bardzo inspirujące. Przede wszystkim jednak jest to dla mnie szansa, by pokazać mój film szerszej publiczności, która zazwyczaj mnie nie zna i dzięki temu spojrzy na film krytycznym okiem. Widz często potrafi odkryć w filmie coś, czego sam nie widziałem.

Wczoraj Warszawa i Grand Prix Festiwalu Filmów Studenckich „Łodzią po Wiśle”, dziś Kraków. A jutro?

Mam nadzieję, że kolejny dobry film.