WYWIAD Z MICHAŁEM KORCHOWCEM, REŻYSEREM FILMU "MORGENROT"

Magdalena Ciesielska: W filmie „Morgenrot”, widzimy jak stara się Pan poskładać w całość historię życia babci. Kiedy zaczął się Pan interesować jej przeszłością?

Michał Korchowiec: Zacząłem interesować się historią babci dopiero po jej śmierci. A dokładnie na pogrzebie, kiedy ksiądz powiedział szczegół, którego pewne nie uznawał za tajemnicę: „Pożegnajmy naszą siostrę protestantkę…” Natychmiast zacząłem zastanawiać się nad tym jak modlą się nad świeżymi grobami swoich przodków protestanci i dlaczego ja nie umiem… To było ponad dekadę temu. Przez lata starałem się zrozumieć, dlaczego babcia ukrywała swoje pochodzenie. Chodziłem od ciotki do ciotki i dopytywałem o niepasujące do siebie szczegóły, aż w końcu wyklarowała się odpowiedź na pytanie, które sobie postawiłem.

M.C.. Kiedy żyła, w ogóle nie pytał Pan o jej młodość?

M. K. Nigdy nie miałem dobrego kontaktu z babcią, zawsze był jakoś utrudniony. W sumie nie wiem dlaczego. Po prostu tak było. Może byłem za młody, żeby móc dopytywać. Teraz bardzo tego żałuję.

M.C.. Odkrywa Pan na oczach widzów dość szokujący obraz Pana własnej rodziny. Obraz, który pewnie, także dla Pana był trudny do akceptacji. Nie miał Pan oporów, wątpliwości, dotyczących realizacji tego filmu?

M. K. Jak się tak dobrze nad tym zastanowić to ta historia nie powinna być szokująca. Niestety jej mechanizmy są dosyć powszechne. Tylko, polityka historyczna naszego państwa uniemożliwiła opowiadanie takich historii. Wyparła je z dyskursu publicznego, dlatego opowiadanie jej może szokować.

W moim przypadku akceptacja nie była trudna, ponieważ nie ja jestem odpowiedzialny za te wydarzenia, nie mam poczucia winy wynikającego z tej historii. Czułem wręcz obowiązek opowiedzenia jej wbrew wszelkim zakazom. Co nie zmienia faktu, że miałem opory. Jednak ważąc na szali zyski i starty, zrozumiałem, że jest to jedyny znany mi sposób, żeby zamknąć przeszłość i otworzyć się na nowe, i na już zupełnie innym gruncie budować rodzinne relacje.

Mam też świadomość, że mogliśmy zrobić popowy film o moim dziadku – polskim partyzancie, który zamordował niemieckie dziecko. Jednak dużo bardziej interesowało mnie jak wyglądają relacje między ludźmi wychowanymi w utajnionej domową agresją i publicznym upokorzeniem historii. Chciałem zrobić ten film, żeby inni zdobyli się na opowiadanie o swoich korzeniach, nie koniecznie w publiczny sposób. Interesowała mnie perspektywa trzeciego pokolenia, które żeby się uwolnić musi, według mnie, za wszelką cenę doprowadzić do szczerej rozmowy. Myślę że to ważne, bo moje pokolenie jest tym ostatnim, które może się czegoś dowiedzieć, zrozumieć historię swoich przodków, a idąc za tym dalej, cechy charakteru, które reprodukuje. Mam nadzieję, że szczerość mojej opowieści się temu przysłuży.

Ja chciałem szczerze móc porozmawiać, zrozumieć coś, ale przede wszystkim pozwolić, żeby inni coś zrozumieli, odzyskali, pozwolili sobie na szczerość, uświadomili sobie coś…

M.C.. Losy babci, w oczywisty sposób wiążą się z życiem Pana matki. Podróż w przeszłość była dla niej bardzo trudna i pewnie kamera filmowa czasem ją krępowała?

M. K. Oczywiście, że była bardzo trudna. To jest poza dyskusją. Zresztą czuje się to w filmie!

Moja mama była bardzo dzielna. Chciała wziąć udział w tym projekcie. Jako jedyna ze swojego rodzeństwa (dlatego innych nie ma) udało jej się przezwyciężyć poczucie winy ofiary, zaakceptować swoja historię i nie poprzez zapomnienie, ale właśnie poprzez zrozumienie walczyć ze swoimi demonami. Wydaje mi się, że kamera pomogła jej, bo wiedziała, że robi coś ważnego, chyba przez to była dużo bardziej szczera i otwarta niż za zwyczaj. Zresztą właśnie dzięki realizowaniu filmu pewne rzeczy mogły się wydarzyć, pewne relacje zadzierzgnąć, np. z Ulim, moją najbliższą a nieznaną wcześniej niemiecką rodziną. Teraz kiedy kończą im się tematy rozmów to zaczynają wspominać plan zdjęciowy. Mają wspólne doświadczenie, mimo że przez ponad pół wieku nie wiedzieli o swoim istnieniu. Dlatego zdecydowaliśmy się nie unikać „brudów” związanych z planem zdjęciowym.

M.C.. Przygotował Pan wcześniej scenariusz?

M.K. Aby chronić wszystkich moich bohaterów, napisałem pewien rodzaj scenariusza. Podczas realizacji filmu nie wybiegaliśmy poza to, na co się wcześniej umówiliśmy. Nie chciałem naruszać intymności rejestrując codzienność. Wydaje mi się, że poczucie bezpieczeństwa dodatkowo nas pootwierała.

M.C.. W filmie porusza Pan również wątek zawiłej, niejednoznacznej polskiej historii wojennej i powojennej.

M.K. Historia. Wojenne i powojenne realia są powodem niesłychanych powikłań w relacjach mojej rodziny. Nie można było ich uniknąć. Mam nadzieję jednak, że historia nie jest odbierana jako główny temat filmu. Mam niezwykle dosyć polskiego dyskursu historycznego, który zazwyczaj pozbawiony jest jednostkowej perspektywy. Historia wyzuta z prywatności pozbawiona jest z odpowiedzialności, a nasz naród wciąż nie może zrozumieć, że w każdym społeczeństwie również w polskim, były, są i będą złe jednostki dopuszczające się potwornych czynów, co nie oznacza że wszyscy są źli. W mojej historii to Polak zamordował Niemca, do tego dziecko za które powinien wziąć odpowiedzialność. Nie opowiadanie tej historii dalej by ją tabuizowało, realizując wolę mojego dziadka jak również akceptując powojenną politykę historyczną naszego kraju. Dlatego na wielu różnych poziomach chciałem, żebyśmy o historii opowiadali w prywatny, zindywidualizowany sposób. Panią Martę, najstarszą bohaterkę filmu, dopytuję o szczegóły, które nie są zapisane w książkach. Szczegóły codzienności dużo bardziej mnie interesują, bardziej nawet niż nęcące skandalem historie o gwałtach i morderstwach.

A o mazurach nie mówi się wcale. Przyzwyczailiśmy się do tego, że mazury to integralna część Polski.

M.C.. Fascynujące są również dzieje tego urokliwego miejsca na Mazurach, w którym wychowała się Pana babcia. Trudno uwierzyć, że ta zniszczona, wyludniona i zapomniana wioska, była kiedyś tętniącym życiem miasteczkiem.

M.K. Niewiele jest lasów na Mazurach, w których nie ma ruin. Miasteczek, wiosek i domostw, albo już tylko owocowego drzewa czy bzu na skraju łąki… To bardzo przykre, że te „urokliwe” miejsca, które bardzo często są grobami zamordowanych tam mieszkańców, którym nie udało się uciec najpierw przed radzieckim wojskiem a później przed Polakami, są do tego stopnia zapomniane. Niestety to też jest wynik powojennej polityki historycznej, szkoda tylko, że wciąż aktualnej.