ZABIŁEM MOJĄ MATKĘ? I TWOJĄ MATKĘ TEŻ? O FILMIE "TAKIEGO PIĘKNEGO SYNA URODZIŁAM" MARCINA KOSZAŁKI

Dokumentalny debiut Marcina Koszałki, obecnie jednego z najlepszych polskich operatorów filmowych, został przez wielu uznany za skandal obyczajowy. Szczególnie we wciąż konserwatywnym Krakowie, z którego twórca "Takiego pięknego syna urodziłam" (1999) pochodzi. Marcel Łoziński, wybitny przedstawiciel innej szkoły dokumentu niż tej, w którą za sprawą swego debiutu wpisał się Koszałka, stwierdził nawet, iż jego film to strzał do matki z kamery.

Początkowo można odnieść podobne wrażenie. Trudne jest zderzenie z tak dużą dawką ekshibicjonizmu. Widz czuje się zażenowany, bezkarnie podglądający cudze życie i to w jego najmniej ludzkich przejawach. A może właśnie w sytuacjach najlepiej ukazujących nasze człowieczeństwo, z jego wszystkimi ułomnościami? Przez 25 minut patrzymy na ciągłe awantury, absurdalne sprzeczki, na ludzi pogrążonych w stagnacji, zrezygnowanych, ale wciąż stających do bezsensownej walki. Renata Koszałka nie przestając krzyczeć, wyzywa swojego syna od szubrawców, miernot, drani, mówi, że jest zasranym operatorem z bożej łaski, ugania się za panienkami i pije, nie szanuje rodziców ani studiów – nie szanuje niczego. Reżyser swoją biernością i ciągłym wylegiwaniem na kanapie zdaje się być wręcz uosobieniem jej słów: 27-letni wieczny student, mieszkający z rodzicami i  goniący za nimi z kamerą.
        

Końcowa rozmowa z matką puentuje jednak gorzkie dzieło Koszałki w sposób nieoczekiwany: kobieta przyznaje, że po obejrzeniu materiału doszła do przykrych wniosków dotyczących samej siebie. I właśnie po to powstało "Takiego pięknego syna urodziłam", po to, żeby każdy zastanowił się nad własnymi błędami i źródłem konfliktów z bliskimi sobie osobami. Choć brzmi to banalnie, jest prawdziwe aż do bólu. Koszałka podniósł dywan, pod którym wiele z pozoru wzorcowych rodzin kryje ciągnące się od lat problemy, konflikty i fobie. Nie można uznać go za megalomana, bo spod tego dywanu wyciąga też własne śmieci i nie usiłuje się wybielać. Z drugiej zaś strony, każdy twórca czerpie z własnych doświadczeń i poprzez swoją sztukę mówi o sobie. Hipokrytą jest ten, kto temu zaprzecza. Koszałka poszedł, wręcz pobiegł o kilka kroków dalej, przedstawiając mroczne emocjonalnie sceny z własnego domu. Można to krytykować, można z niezbitą pewnością twierdzić, iż nie stać by nas było na tak odważny ruch. Warto jednak przypomnieć sobie starą regułę, głoszoną już przez ojca światowego dokumentu- Flaherty’ego, która mówi, że czasem należy skłamać, aby dotrzeć do tej najgłębszej prawdy.


Z tym jakoś jesteśmy już pogodzeni. Ale za sprawą Koszałki powstaje nowa tendencja dokumentalizmu, która do filmowej prawdy zmierza przez okrutną, niesfabrykowaną prawdę własnego życia.  Teraz należy tylko obawiać się licznych naśladowców tej drogi, którzy mogą wartość ofiary złożonej z własnej intymności przekuć w artystowski, egocentryczny obrazek. Podobnie jak Xavier Dolan w filmie "Zabiłem swoją matkę" (2009). Choć to fabuła i nie można jej przyrównać do dokumentu, to łatwo spotkać kopie Dolana chcące nakręcić dokument o własnej rodzinie i własnej neurozie, z akcentem na to drugie. Ekshibicjonizm Koszałki jest godny usprawiedliwienia i należy docenić odwagę reżysera, ale zapowiedzi kontynuowania jego „stylu” w egocentryczno – artystowskiej otoczce już tego usprawiedliwienia otrzymać nie powinny.


Olga Słowiakowska