„INTERESUJĄ MNIE POECI CODZIENNOŚCI” – WYWIAD Z PIOTREM STASIKIEM
Już dziś 56. Krakowski Festiwal Filmowy otworzy premierowy pokaz filmu Piotra Stasika „21 x Nowy Jork”. Zapraszamy na wywiad z autorem filmu.
Daniel Stopa: Przez lata ciągnęło cię na Wschód, zrealizowałeś dwa filmy w Rosji i wyruszyłeś z kinem objazdowym z Ukrainy do Birmy. Skąd u ciebie taki nagły zwrot w stronę Nowego Jorku?
Piotr Stasik: Finał „Dziennika z podróży”, mojego poprzedniego filmu, miał się rozegrać w Nowym Jorku. Nakręciliśmy zdjęcia, ale na montażu wszystkie nowojorskie sceny wypadły, bo okazały się niepotrzebne. Z podróży zostało kilka ciekawych spotkań i przekonanie, że Nowy Jork jest moim miejscem na ziemi, że chcę tam zamieszkać.
Czym skusił cię Nowy Jork?
Wcześniej wyruszyłem z kinem objazdowym do Birmy. Nie udało się nam dojechać do celu, ale byliśmy na Ukrainie, w Turcji, Bułgarii, Mołdawii i Azerbejdżanie. Pierwszy przystanek był w Kijowie, w mieście, w którym przed chwilą toczyła się wojna. W Mołdawii ludzie żyją w ciągłym napięciu i strachu przed inwazją Rosjan. Bułgaria to kraj, który do dziś nie potrafi uporać się ze swoją przeszłością, a w Azerbejdżanie było już najgorzej. Później sam pojechałem do Birmy i przez krótki okres mieszkałem w klasztorze. Tam jest trochę jak u nas w 1989 roku. Zrobiłem z mieszkańcami wsi birmańską wersję „Gadających głów” Kieślowskiego. W założeniu to miała być przyjemna podróż, rano czytamy książki, wieczorem oglądamy z mieszkańcami polskie kino. Jednak obraz świata, jaki do mnie dotarł był przytłaczający. Poraniony wojnami i nieuczciwościami krajobraz i ludzie. Ten kalejdoskop państw sprawił, że jeszcze raz dotarło do mnie przekonanie, że jako jednostki jesteśmy gościnni, mili i ciekawi, lecz nie potrafimy funkcjonować jako społeczeństwo. Dodatkowo poczułem, że nie chcę już mieszkać w Polsce. Wtedy wydarzył się wyjazd do Nowego Jorku, a tam każdy czuje się jak u siebie - nie jesteś w stanie rozpoznać, czy ktoś jest tutaj od dawna, czy dopiero co przyjechał. A do tego zna się te ulice, metro, budynki z tylu filmów, że ma się wrażenie, że już się kiedyś tu było. Zdjęcia zrealizowałem w Nowym Jorku, ale to próba opowieści o naszym świecie. Na przykład finał filmu powstał w Birmie, nad Zatoką Bengalską. Nowy Jork potraktowałem jako laboratorium. wizję przyszłości nas wszystkich. Pierwszy raz wylądowałem w Nowym Jorku w styczniu. Leżał śnieg, ale na dolnym Manhattanie świeciło słońce i wszyscy chodzili w swetrach. Kupiłem od ulicznego sprzedawcy jakiś stary obraz, poszedłem na kawę i czytałem sobie dzienniki Susan Sontag. Jakaś kobieta szydełkowała przy barze i zaprosiła mnie do domu. Jakiś Azjata, poznany w Metropolitan Museum of Art., zaprosił mnie na nielegalne techno na Brooklynie. Po kilku dniach znałem już kilka osób z okolicy. Pomyślałem, że chciałbym się tutaj zestarzeć.
Z tego, co mówisz, Nowy Jork jawi się najpiękniejszym miejscem na ziemi. Twój film mówi jednak coś innego…
To dopiero początek (śmiech)! Gdy po jakimś czasie wróciłem na zdjęcia, wyczułem wśród ludzi ogromną neurozę. Po miesiącu, dwóch ona zaczęła mi się udzielać i od środka niszczyć. Moja asystentka wpadła w panikę, bo skończyła jej się bateria w iPhonie. Zaczęła płakać, bo może ktoś do niej napisał i mija ją jakaś szansa. Minęło pół roku i wyjechałem stamtąd z depresją. Nowy Jork jest miejscem, które w pewnym momencie pozbawia ludzi energii, jakby karmił się nią. Swoim obrazem chciałem pokazać inną stronę miasta, podważyć stereotyp i mit, pokazać ludzi pogubionych, zapracowanych i samotnych. Myślę, że gdybym rozłożył w czasie okres zdjęciowy, gdybym go sobie dawkował i nie zamieszkał w Nowym Jorku na tak długo, byłby to zupełnie inny film. Nawet kiedy moja sytuacja była zła, brakowało pieniędzy i byłem potwornie zmęczony wszystkimi ludźmi, ciasnotą, robakami w mieszkaniach, śmieciami na ulicach, szczurami w metrze i nie dającym spać szumem klimatyzacja. CSG - ciasno, śmierdzi i za głośno, to symbole Nowego Jorku. Dodakowo, za to wszystko trzeba słono płacić. Większość ludzi stać tylko na mały pokój we wspólnym mieszkaniu za 1000 dolarów. Postanowiłem jednak zostać, bo czułem, że w ten sposób dotrę do jakiejś głębi, dotknę czegoś ukrytego.
Dotarłeś do sporej grupy ludzi, kreśląc ich osobiste portrety. Jak wyglądała twoja droga do bohaterów?
Zawsze tak samo. były zazwyczaj trzy etapy. Pierwszy: tak, zgadzam się na udział w filmie. Drugi: nie wpuszczę cię do domu, w Nowym Jorku spotykamy się na mieście, nic nie powiem ci o sobie. Trzeci: to ja pokazuję swoje poprzednie filmy i opowiadam coś bardzo osobistego. Wtedy znikają bariery, ludzie zaczynają traktować mnie jak swojego najbliższego przyjaciela. mają do mnie zaufanie, bo czują po co chcę opowiadać, że nie chodzi tu o ekshibicjonizm czy tanią sensację. Zapraszam ich do współtworzenia filmu. Sporo ludzi pyta mnie o wybór bohaterów do filmu. Czemu ten, czemu nie inny? Nie mam na to pytanie łatwej, jasnej odpowiedzi. Na początku wsiadłem do metra i podobali mi się wszyscy. Dopiero później nauczyłem się selekcji, wybierania z tłumu. Większość ludzi nie miała nic ciekawego do powiedzenia, zarówno zwykli ludzie, jak i ekscentrycy. Wybór padł na ludzi, którzy wydali mi się ciekawi ale normalni, choć w Polsce uważani są za dużych odchyleńców od normy (śmiech).
Wybór padł na 21 osób i pewnie wszyscy pytają cię o znaczenie tej liczby…
Jeszcze nikt nie zadał mi tego pytania (śmiech). W „7 x Moskwa” opowiedziałem o mieście w siedmiu obrazach. Nie wyobrażam sobie, abym mógł za pomocą siedmiu postaci opowiedzieć o Nowym Jorku. Liczba 21 wydała mi się idealna i rozpisałem scenariusz właśnie na taką liczbę bohaterów. Nagrałem 40. może 50. Zdarzały się postacie podobne wiekiem, płcią, wyglądem i historią. Naturalna eliminacja. Potem, w trakcie montażu, zauważyłem, że całość układa się w 21 historii, choć nie montowałem z przeświadczeniem, że ta liczba musi się zgadzać. Na koniec policzyliśmy i nie wierzyliśmy. Wyszło 21 osób.
Często podkreślasz, że przy realizacji nie trzymałeś się konkretnych założeń. Twój film sprawia wrażenie poematu pisanego kamerą. Jest w nim pewna lekkość, wrażenie, że każdy mógłby robić taki film…
W pewnym momencie poczułem obawę, że tej opowieści brakuje wyraźnej linii narracyjnej, że potrzeba czegoś, co będzie bardziej czytelne, że idziemy skądś-dokądś. Wpadłem na pomysł, aby zrobić rozwinięte „Gadające głowy”, stworzyć opowieść o życiu od 0 do 100 lat. Film miał się rozpoczynać obrazem dziecka przychodzącego na świat, a zakończyć portretem 114-latka, którego znalazłem. Potem poczułem, że to jest zbyt wyraźny sygnał dla widza z mojej strony. Lepiej będzie, jeśli odbiorca sam te puzzle poukłada. Zauważyłem też, że bardziej interesują mnie poeci codzienności, ludzie, którzy swojemu codziennemu życiu potrafią nadać jakiś szczególny sens. A kiedy usiadłem już do montażu, to kierowałem się emocjami. Wiedziałem, że buduję jakieś wprowadzenie, ale nie jest ono dosłowne, później widz dowiaduje się, że będzie to film o relacjach, a na końcu umieszczam najmocniejsze akcenty. Niby proste, każdy tak może, ale jak jest jakaś określona z góry struktura, to łatwiej się montuje. Nie trzeba polegać tyle na instynkcie, oszczędza się czas i nie trzeba się zastanawiać, czy to, co sobie wymyśliliśmy, zadziała na widza. Montaż trwał z przerwami ponad rok. Na ostatnim etapie włączyła się mistrzyni - Dorota Wardęszkiewicz. To były precyzyjne ciosy karate. Zaciskałem zęby, ale jednocześnie cieszyłem się z nowego spojrzenia na bohaterów, z jeszcze większej odwagi, nie przegadywania, zaskoczeń dla nas i dla widza.
W moim odczuciu linię dramaturgiczną twojego filmu tworzą nastroje. To kino nastrojów?
Ostatnio zdałem sobie sprawę, że najbardziej chciałbym zostać pisarzem. że chciałbym kontemplować świata pozbawiony tej całej techniki i ekipy. Lubię samotne podróże, patrzę na obrazy, robię krótkie, notatki w dzienniku, telefonie, coś fotografuje. Zapis nastrojów jest dla mnie bardzo ważny. W filmie lubię to, że mogę połączyć wszystkie obszary moich zainteresowań, pozwalające mi kontemplować świat – malarstwo, fotografię, muzykę, literaturę. Wpływ tych wszystkich dziedzin na moje filmy jest duży, ale nigdy nie umieszczam jakiegoś dzieła na zasadzie wyraźnego cytatu. W trakcie przygotowań dużo czytam, słucham muzyki i chłonę wszystko dookoła, ale potem to przetwarzam, filtruję przez siebie. Początkowo chciałem w filmie umieścić fragmenty wierszy, cytaty zlepione z obrazem. Efekt był kiczowaty, poezja życia codziennego okazała się mocniejsza, bardziej wyrazista. w filmie można też znaleźć kilka cytatów z moich ulubionych lektur, lecz zostały one przetworzone na język mój i bohaterów.
Język spaja te różnorodne historie. Pozornie mamy wielu bohaterów, ale cały czas czujemy, że to jest wspólna narracja…
W filmie jest przestępca, który połowę życia przesiedział w więzieniu, jest drag queen, dwunastolatek, psychoanalityk - to są tak różne postacie, ale starałem się, aby coś emocjonalnego, nastrojowego ich łączyło. Żeby stworzyli wrażenie jednej postaci. Komentarze, które słyszymy czasami nie są ich słowami. Podobnie funkcjonuje w filmie postać Sebastiana, chińczyka, który otwiera film i pojawia się w nim jako refren. Jego słowa to zapiski z moich pamiętników, a filmy, które oglądamy, nie zostały przez niego zarejestrowane.
To bardzo interesująca postać. Twoje alter ego?
Tak, w jakimś stopniu on opowiada o mnie, ale bardzo długo nie było go w filmie. Na początku włożyłem Sebastiana bez jego offu po chińsku, jednak poczułem, że to nie działa, że ten zabieg jest zbyt sztuczny. Przypadkiem dowiedziałem się, że on prowadzi pamiętnik. W plikach z muzyką, które od niego dostałem, był osobisty dziennik. Tomek Wolski podłożył te zapiski do obrazu i zadziałało, zrozumiałem, że mogę iść w tę stronę. Podczas montażu dodawałem więc Sebastiana, więcej, więcej, aż stał się wybijającą się postacią.
Elementem łączącym całość jest też muzyka elektroniczna, która jakby wypływała z wnętrza metra. Andriej Tarkowski pisał, że muzyka elektroniczna – jeśli ma być odczuwana jako naturalne brzmienie świata – musi zostać oczyszczona ze składników zdradzających jej syntetyczny rodowód. W twoim przypadku samo brzmienie świata ma syntetyczny rodowód…
Muzyka, której użyłem, miał powodować, że czujemy się jakbyśmy siedzieli w głowach naszych bohaterów, jednocześnie miała być spójna z obrazem. Ta muzyka miała wynikać z dźwięków miasta, ale nie miała ich naśladować. Były takie trendy w muzyce współczesnej, aby łączyć zapiski naturalnych odgłosów, dźwięków miasta – np. klaksonów samochodów z pracującymi wentylatorami. To mnie nie interesowało, chciałem przetwarzania tych dźwięków, a nie ich odtwarzania. Najpierw montowałem obraz z gotową muzyką, która okazała się zbyt różnorodna, teledyskowa, miała za dużo odcieni. Wtedy poprosiłem o pomoc mojego przyjaciela, DJ-a z Wrocławia – Karola Rakowskiego. Sam zacząłem też układać jakieś dźwięki, kupiłem sobie syntezator, tworzyłem coś na kształt muzyki. To był ważny moment, który pchnął film do przodu. Przy następnym filmie zdjęcia poprzedzę etapem komponowania muzyki.
Ta muzyka wprowadzała mnie w pewien trans podobny do tego, który można spotkać w filmie „Tokyo-Ga” Wima Wendersa. Ale jest pewna różnica, w „Tokyo-Ga” jest kino Ozu i jego echo, które wybudza nas z hipnotycznego transu. U ciebie takiego wybudzenia nie ma…
To ciekawe porównanie. Próbowałem znaleźć do filmu postać Indianina. To się nie udało. Długie poszukiwania doprowadziły mnie do jakichś ultra PGR-ów, w których potomkowie Indian piją wódkę i nie są sobie w stanie z niczym poradzić. Uznałem to za znak i tak to zostawiłem. w którymś momencie chodząc po ulicach Nowego Jorku poczułem ducha tych Indian, o których czytałem w dzieciństwie, np. Winnetou. Ci ludzie, ich kultura została zniszczona przez białego człowieka. To doświadczenie przypomniało mi na czym zbudowano Amerykę, generalnie miałkości tego świata. W tradycji wszystko się dokłada, mutuje, rozwija. kiedy pojedziesz do Paryża, zobaczysz pewien rodzaj mieszczańskości tworzony od stuleci. Tego w multikulturowym Nowym Jorku nie ma, korzenie ledwo wrastają w ziemię.
Czy to jest obraz całego dzisiejszego świata?
Dziwię się, że jeszcze się to wszystko toczy (śmiech). Ludzkość uwielbia wojny. Kiedyś policzyłem ile ludzi zginęło w tych wszystkich wojnach. Taką informację chciałem zawrzeć w filmie, ale to już byłoby za dużo i za wprost. Spojrzenie globalne na świat może przerażać. Na co dzień o tym nie myślimy, bo byśmy zwariowali, ale czasem trzeba się ku temu zwrócić. Widać przez te wojny ciemną stronę naszej natury. Teraz na to wszystko nakłada się jeszcze Internet z tymi wynalazkami, które nie wiadomo, co z nami robią. Nie krytykuję tego, bo sam korzystam z nich, doświadczyłem dzięki nim wielu przyjaźni i miłości, ale dokąd to wszystko zmierza? Nie wiem, dowiemy się za 10, może 20 lat. Myślę, że tendencja jest zgubna dla nas i o tym chciałem opowiedzieć.
Jestem bardzo ciekawy odbioru twojego filmu. Czy znajdą się osoby, dla których będzie to pozytywny zapis świata?
Sporo osób, którym pokazywałem już film dało mi taki sygnał, że chciałyby pojechać do Nowego Jorku, spróbować życia bohaterów, że dla nich to także opowieść o ludziach, którzy walczą o swoją wolność, próbują dotrzeć do tego jacy są, czego pragną. Odrzucają stare wartości i rytuały za cenę cierpienia i błądzenia, ale próbują, są jacyś. Wymyślają świat od nowa. Chciałem tak zrobić ten film, żeby każdy znalazł inną opowieść – nie chciałem stawiać tezy, pozostawiać tylko jeden wybór. Raczej daję tropy, wytwarzam nastrój do własnych przemyśleń. Tak widzę swoją rolę. Jeden z bohaterów mówi – jestem tobą. Może to utopijne, ale chciałbym, żeby ten film był na tyle otwartym żeby to był film o tobie, o każdym, który go ogląda, dla każdego inny. Dla ciebie ten obraz jest smutny, dla mnie też, ale jak go odbiorą inni? Zobaczymy.
Dziękuję bardzo za rozmowę
Dziękuję.