WYWIAD Z MARCINEM SAUTEREM, REŻYSEREM FILMU „HAKAWATI”
„Jest coś trudno uchwytnego w krajach arabskich, co sprawia, że nie czuję się tam najlepiej. To świat zdominowany przez mężczyzn, podszyty męczącym na dłuższą metę napięciem” – mówi Marcin Sauter w rozmowie z Bolesławem Racięskim o filmie „Hakawati”.
Dawno, dawno temu , gdy telewizyjno - internetowe sieci nie oplotły jeszcze świata Islamu, w muzułmańskich miastach i wioskach spotkać można było hakawatich. Z głowami wypełnionymi pamięcią przeszłych pokoleń, hakawati snuli przed zgromadzoną publicznością opowieści o dawnych bohaterach, królach i księżniczkach. Film Marcina Sautera przypomina o tej tradycji – autor wyruszył na Bliski Wschód, by sprawdzić, czy dziedzictwo hakawatich nie zostało zapomniane. Podróżując po krainach Islamu poznaje historię i zwyczaje tych, którzy niegdyś rozpalali fantazję spragnionych podań i bajek słuchaczy. Przywołanie legendy hakawatich pokazuje również, jak bardzo zmienił się tamten świat – przekazy cyfrowe i satelitarne zwyciężyły dawnych władców wyobraźni, a „ostatni hakawati” okazuje się skrojoną pod turystów parodią dawnej tradycji.
Bolesław Racięski: Według wstępnej wersji „Hakawati”, spajającą film bajkę o Antarze czytać miała matka synowi, co stanowiłoby fabularną rekonstrukcję pana wspomnienia z dzieciństwa. W rezultacie historię tę opowiada Wojciech Malajkat. Skąd ta zmiana koncepcji? Jak doszło do współpracy z aktorem?
Marcin Sauter: Film rzeczywiście wziął się z jakiegoś mojego szczątkowego wspomnienia z dzieciństwa, a bajki w moim domu rodzinnym czytała mama. Zrealizowaliśmy scenę, która miała to odtworzyć, z przypominającą moją matkę aktorką Dominiką Biernat i sześcioletnim chłopcem. Chodzi tu jednak o coś bardzo ulotnego, nie o rekonstrucję tego, co było, więc po wielu przymiarkach zdecydowałem, że będzie to głos męski i moja córka. Szukałem odpowiedniego głosu w internecie, ciepłego, bez maniery i najbardziej spodobał mi się głos Malajkata.
Jak rozpoczął pan poszukiwania hakawatich? Gdzie szukał pan pierwszych tropów?
M. S.: Hakawatich na bliskim wschodzie nie ma i o tym jest ten film. Został jeden w Damaszku, który jest atrakcją turystyczną i łatwo można go znaleźć w internecie. Natomiast jest bardzo wielu aktorów – pasjonatów, którzy opowiadają bajki i próbują przywrócić tę piękną arabską tradycję. Mają festiwal w Bejrucie, na którym byłem. Jednak to jest teatr, opowiadanie przez nich bajek to świetnie wyreżyserowane monodramy i niewiele mają wspólnego ze światem hakawatich, który poznałem z opowieści starszych ludzi
Ten hakawati, którego znalazł pan w Damaszku wydaje się skupiony przede wszystkim na zabawianiu turystów, daleko odbiega od wizji hakawatiego przedstawianej przez bohaterów pana filmu. Jak odbierają go mieszkańcy pamiętający jeszcze dawnych „opowiadaczy”? Czy on sam traktuje swoje zajęcie jako coś więcej niż biznes, folklor dla przyjezdnych?
M. S.: To człowiek skupiony na zarabianiu pieniędzy na turystach. Z tradycji został mu zaledwie strój, bajki opowiada bez ładu i składu, myli bohaterów i historie, skupia się na tanich chwytach dla turystów - oni i tak nie rozumieją, co mówi. Natomiast jego syn przetwarza inną arabską tradycję: Karakuzati – teatrzyk cieni W swoim komputerze robi piękne, oparte na niej animacje.
W „Hakawati” odwiedza pan kilka krajów arabskich, między innymi Syrię i Libię. Jakie największe trudności wiązały się z tymi podróżami? Czy bariery kulturowe bardzo dawały się panu we znaki?
M. S.: Jest coś trudno uchwytnego w krajach arabskich, co sprawia, że nie czuję się tam najlepiej. To świat zdominowany przez mężczyzn, podszyty męczącym na dłuższą metę napięciem. Chaotyczny i hałaśliwy. Jednak przez mieszkańców byliśmy przyjmowani bardzo miło i pomagano nam na każdym kroku. Problemy mieliśmy z władzami. W Libanie z policją i wojskiem, w Syrii z urzędnikami reżimu.