WYWIAD Z MICHAŁEM MARCZAKIEM, REŻYSEREM FILMU "KONIEC ROSJI"
Michał Marczak w rozmowie z czeskim dziennikarzem Zdenkiem Blahą odkrywa unikalny świat rosyjskich żołnierzy, stacjonujących w małej bazie za kołem podbiegunowym, odizolowanej od jakichkolwiek elementów cywilizacji.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem twój film, od razu przypomniał mi się obraz Aleksieja Popogrebskiego “Jak spędziłem koniec lata”. Podejrzewam, że „Koniec Rosji” często jest porównywany do tej fabuły, prawda? Podobne miejsce, podobni bohaterowie, również relacja między młodym kadetem a starszymi żołnierzami…
Michał Marczak: Często słyszę takie komentarze. „Koniec Rosji” kręciliśmy zimą 2008 roku, czyli przed pojawieniem się filmu Aleksieja Popogrebskiego. Po raz pierwszy usłyszałem o nim podczas Berlinale, lecz wtedy jeszcze go nie widziałem. Ciekawi mnie to, w jaki sposób ludzie interpretują ten sam motyw. Jeśli interpretują go osobiście i w sposób subiektywny, nadmiar interpretacji nie powinien obawiać.
Czy wcześniej znałeś Aleksieja – młodego żołnierza, czy był to raczej zbieg okoliczności, że zaczęliście zdjęcia w momencie jego przyjazdu do strażnicy?
M. M.: Planowałem zacząć zdjęcia z helikoptera, dzięki czemu mógłbym uchwycić tę specyficzną tajemnicę, jaką tworzą odległość i miejsce akcji. I potrzebowałem kogoś, kto ma silną „filmową” osobowość, żeby rozpoczął opowieść, oprowadził widzów po bazie i wprowadził ich w świat innych żołnierzy. Poznaliśmy wielu młodych rekrutów i z pomocą dowódców armii wybraliśmy Aleksieja. Właściwie od razu stało się oczywiste, że to będzie nasz człowiek, pomimo, że „przetestowaliśmy” go za pomocą małej podręcznej kamery w ciągu zaledwie pół godziny.
Czy trudno było zdobyć pozwolenie na filmowanie w tej strażnicy? W końcu jest to wojskowa placówka…
M. M.: To było bardzo trudne, nielogiczne, a ponadto trwające ponad rok. Ale jednocześnie, możliwość drążenia i głębszego zrozumienia obecnej sytuacji politycznej w Rosji oraz wewnętrznej struktury rosyjskiego rządu stała się zaskakująco fascynująca.
Ile czasu spędziłeś w strażnicy i z ilu osób składała się twoja ekipa?
M. M.: Ekipa składała się z pięciu osób: operatora kamery, dźwiękowca, asystenta kamery (nakręciliśmy co najmniej połowę filmu na taśmie 16mm), asystenta reżysera i jednocześnie tłumacza, oraz mnie. W pełnej ekipie kręciliśmy zdjęcia prze prawie dwa miesiące, a przez kolejne półtora miesiąca zostałem w strażnicy sam.
Pytam o to, bo strażnica wydaje się bardzo mała, co pewnie sprawiało problemy między jej mieszkańcami. Widać to przecież nawet w filmie – kiedy Valerij pęka ze złości. Jak zaakceptowali Was inni żołnierze? Cóż, przyjechaliście nagle do bazy, aby nakręcić o nich film, a to mogło być sporym naruszeniem ich małego, prywatnego świata…
M. M.: To był dość interesujący tygiel kulturowy. Początki są zawsze trudne, a ten zwłaszcza. Problemem nie okazała się ciasna przestrzeń, do której przyzwyczailiśmy się bardzo szybko, ale potrzeba bohaterów do mówienia bezpośrednio do kamery. Żołnierze chcieli przekazywać światu pewne informacje, które w rzeczywistości były zbędne, zbyt prostolinijne, dotykające tematów ważnych i wartych pokazania, ale niekoniecznie wartych mówienia o nich.
Z filmu wynika, że Alexei zostanie w strażnicy na przynajmniej półtora roku. A jak długo przebywa tam reszta żołnierzy?
M. M.: To trudne pytanie. Na granicy pozostało tylko kilka baz. Rząd zdecydował, że zamknie je wszystkie w momencie, kiedy będzie miał środki, aby zapewnić żołnierzom emeryturę. Ale zazwyczaj żołnierze są tam od dwóch do sześciu lat.
Strażnica na dalekiej północy może kojarzyć się z pewnego rodzaju karą, wygnaniem. Jakie historie skrywają żołnierze? Czy zostali wysłani na „koniec Rosji” z jakiś szczególnych, dyscyplinarnych powodów?
M. M.: Kiedyś faktycznie lokowanie żołnierzy w strażnicach granicznych było formą kary bądź środkiem zapobiegawczym – zwłaszcza wobec najbardziej inteligentnych i sprytnych żołnierzy, którzy mogliby inspirować i pobudzać innych. To jest najbardziej fascynujące w historiach tych ludzi. Obecnie, każdy ma wolny wybór. Starsi żołnierze na podstawie umów mogą zadecydować sami, gdzie i na jak długo pojadą. W pewnym stopniu o tym właśnie jest film. Odkrywa, dlaczego bohaterowie wybrali taki sposób na życie – nie bezpośrednio, lecz dając tylko wskazówki, jakieś aluzje. Bo generalnie mam pewien problem ze współczesnymi filmami dokumentalnymi. Są one zbyt konkretne, zbyt dużo ludzi wie, gdzie dokładnie znajduje się problem i jakie jest jego rozwiązanie. Dokumenty stały się ilustracjami tendencyjnych pomysłów, w których nie ma miejsca dla publiczności bądź rzeczywistości, ponieważ kiedy próbujesz ją złapać, od razu ją tracisz.
Obecnie jesteś w trakcie zdjęć do kolejnego filmu. Czy mógłbyś krótko opisać nowy projekt?
M. M.: W tym momencie pracuję właściwie nad trzema projektami. Dwa z nich to dokumenty, trzeci to fabuła, do której scenariusz skończyłem niedawno. Pierwszy film dokumentalny nosi roboczy tytuł „Fuck For Forest” i opowiada historię trzech aktywistów eco-porno, którzy ratują lasy w Ameryce Łacińskiej, kupując ogromne tereny i oddając je z powrotem lokalnym społecznościom – pod warunkiem, że żadne drzewo nie zostanie przez nich wycięte. Fundusze na akcje pochodzą z ich pornograficznej strony internetowej. Drugi film dokumentalny ukazuję historię księdza, który mając 37 lat zakochał się w licealistce. Aby zdobyć pieniądze na nowe życie ze swoją wybranką, postanowił obrabować bank. Pół godziny po napadzie został złapany przez policję i teraz odsiaduje trzyletni wyrok w więzieniu. Towarzyszę mu od pierwszego dnia w więzieniu. Fabuła to przewrotna gra pomiędzy synem, ojcem i jego partnerką, zawierająca również element dokumentalny, który rozpocznę filmować w listopadzie.
Z Michałem Marczakiem rozmawiał Zdeněk Blaha.
Wywiad w wersji angielskiej znajduje się na stronie Institute of Documentary Film (kliknij tutaj).