O „ARGENTYŃSKIEJ LEKCJI” WOJCIECHA STARONIA
Dziś w Lipsku rusza święto kina dokumentalnego - festiwal DOK Leipzig, gdzie swoją międzynarodową premierę będzie miała m.in. „Argentyńska lekcja” Wojciecha Staronia. O subtelnej narracji, zachwycających obrazach i niepowtarzalnej atmosferze filmu pisze Daniel Stopa.
Wojciech Staroń potwierdził „Argentyńską lekcją” (2011), że należy do dokumentalistów, którym bliższy jest język filmu, niż stylistyka telewizji, a nawet Internetu. „Prosta” historia przyjaźni rodzącej się pomiędzy siedmioletnim Jankiem (synem reżysera) i nieco starszą od chłopca Marsją (dziewczynką mieszkającą w małej wiosce na północy Argentyny) już w pierwszych scenach zachwyca swoją wysublimowaną formą. Tekst, który przedstawiam, stanowi kompilację luźnych notatek, a także głos widza oczarowanego poetyką „Argentyńskiej…” i spragnionego liczniejszych dyskusji wokół tego arcydzieła.
Pierwsze minuty…
Już w pierwszych minutach „Argentyńskiej…” triumfuje język filmu. Staroń nie posługując się komentarzem z offu, dialogami sytuacyjnymi czy napisami przekazuje obszerną ilość informacji, które aż trudno w całości przytoczyć. Przedstawiona w ekspozycji sekwencja podróży do Argentyńskiej wioski jest podzielona na trzy etapy, wyznaczone przez środki komunikacji: samolot, autokar, samochód. Różnice pomiędzy etapami podróży podkreślają kontrast między miejskim, rozwiniętym i uporządkowanym technologicznie światem, z którego Staroniowie pochodzą, a małą, zapóźnioną i zdaną na kaprysy przyrody „cząstką”, do której przybywają. Im bliżej bohaterowie są celu, tym warunki podróży stają się mniej komfortowe – pojazd jest ciaśniejszy, droga bardziej wyboista. Zmienia się również pejzaż. Na początku Jasiek z siostrą z okna samolotu wpatrują się (jeszcze niczym turyści) w beztroskie niebo. Potem Staroniowie podróżują nocą autokarem, w oddali widać burzę – to właśnie tam zmierza rodzina. Ostatni odcinek bohaterowie pokonują samochodem, gdzie ociekające po szybie krople deszczu utrudniają widoczność, na drodze brakuje asfaltu, widać także pierwsze, ubogie osady. Narastający ciężar podróży wyraża też odpowiedni przedział czasowy fragmentów. Ujęcie w samolocie jest najkrótsze, z kolei sekwencja w samochodzie najdłuższa. Tym samym droga między kontynentami niknie, wobec długiej i męczącej podróży z Buenos Aires do Azara.
Ciekawe jest ujęcie rozpoczynające dokument. W strugach deszczu oglądamy Marsje żegnającą się ze swoim ojcem. W głębi kadru przejeżdża autokar (zdjęcia są nieco zwolnione więc łatwiej dostrzec każdy element). Nasza uwaga koncentruje się przede wszystkim na dziewczynce i jej ojcu (w ścieżce dźwiękowej słychać wyłącznie padający deszcz, dźwięk autokaru nie został naniesiony). Gdy za chwilę zobaczymy ujęcia z Jankiem na dworcu wśród autokarów, niemalże identycznych jak ten na początku, i dalszy fragment podróży autokarem, pojmiemy jak subtelnie i inteligentnie rozegrane zostały pierwsze kadry, przedstawiające niebezpośrednie spotkanie wszystkich bohaterów. Te kilka minut oddaje potencjał „Argentyńskiej…”, oparty na sile języka filmowego i umiejętności opowiadania wydarzeń poprzez delikatne poszlaki.
Spotkanie
Spotkanie dzieci z różnych stron świata jest tematem „Argentyńskiej…”. Słowem „spotkanie” można również określić rodzaj dokumentowania bliski Staroniowi. Po pierwsze, reżyser skupił się na portretach jednostkowych, kosztem scen zbiorowych, w których ludzie pozostawaliby anonimowi. Taka decyzja wymagała od autora pewnej konsekwencji warsztatowej. W „Argentyńskiej…” jest sporo zbliżeń ukazujących najdrobniejsze detale ciała (twarz, stopy, dłonie). Te ujęcia, przy wykorzystaniu standardowych obiektywów, wymusiły od Staronia podejście z kamerą do bohatera. I tu przełamały się wszelkie bariery między dokumentalistą a osobą filmowaną – dokonało się owe spotkanie. Po drugie, Staronia nie interesowała forma „czystej” obserwacji, lecz subiektywna perspektywa bohatera, odsłaniająca wnętrze konkretnego człowieka. Tak jest choćby w przypadku wszelkich informacji dotyczących problemów Argentyny (bieda, zła sytuacja ekonomiczna, upadek wartości rodzinnych). O tym, że za wszelkie kłopoty – także te rodzinne – odpowiada sytuacja ekonomiczna Argentyny, słyszymy od ojca Marsji. Prócz tych słów nikt nie wypowiada się dosłownie o problemach kraju. Mimo to, można mieć wrażenie, że życie w Azara zatrzymało się w latach osiemdziesiątych. Świadczy o tym sieć opustoszałych sklepów, które mija Jasiek idąc do szkoły. Obecność wyblakłych napisów nad drzwiami sugeruje, że dawniej wioska wyglądała inaczej, a mieszkańcom wiodło się tu lepiej.
Dziecięca magia i gorzki smak dorastania
Wydarzenia rozegrane w „Argentyńskiej…” są zawieszone między światem dziecięcej magii a gorzkim smakiem dorastania, miedzy czasem beztroskiej zabawy a dramatami, które spotykają najmłodszych. Niezapomniana pod tym względem pozostaje sekwencja kończąca film. Oglądamy jak zabytkowy Ford – symbol świetności rodzinny Marsji – defiluje po ulicy. W samochodzie widzimy Marsję z najbliższymi. W pewnym momencie ojciec dziewczynki unosi ręce do góry, mimo to pojazd – jakby we śnie – jedzie dalej. Gorycz i ironia całej sytuacji ujawnia się w kontrplanie – Ford jest bowiem ciągnięty na linie przez traktor. Oscylację między światem dziecięcej fantazji i szarą rzeczywistością podkreśla również ścieżka dźwiękowa – lirycznej muzyce ilustracyjnej towarzyszą cierpkie dźwięki Argentyńskiego deszczu.
Słońce i deszcz
Rytm wydarzeń przedstawionych w „Argentyńskiej…” wyznacza natura, a dokładniej dwa żywioły: słońce i deszcze. Kiedy pada, bohaterowie filmu odkładają wszelkie prace i kontemplują. Staroń przedstawia wówczas impresyjne obrazy mikroelementów ze świata przyrody (mały żuczek, kropla deszczu, pomarańcza w kałuży). Natomiast, gdy świeci słońce bohaterowie są aktywni – oglądamy jak się bawią, budują sklep, wyrabiają cegły, pracują przy zbiorach – narracja diametralnie przyśpiesza, ujęcia są krótsze i dynamiczniejsze. Zmienia się również tonacja barwna. W przypadku scen w deszczu, snująca się mgła i zachmurzone niebo eliminują jaskrawe plamy barwne – dominuje monochromatyzm kolorów. Tak jest choćby w ujęciu rozpoczynającym film, gdzie rzęsiste opady stapiają plan bliski z dalekim, a mgła otacza znak stopu i przejeżdżający w głębi autokar. Z kolei słońce pozwala dostrzec wszelkie barwy, kontury i odległości pomiędzy planami. Dobry przykład stanowi sekwencja zabawy dzieci w garażu Marsji, w której jasne promienie słońca wnikają w najmniejsze szczeliny pomieszczenia.
Strzępy
Szkielet fabularny „Argentyńskiej…” oparł Staroń na wydarzeniach, które znalazły się w scenariuszu na długo przed rozpoczęciem zdjęć – przyjazd, pierwszy dzień Jaśka w szkole, powrót. Ten szkic wypełniony został afabularnymi ujęciami-impresjami, zawieszającymi chwilowo rozwój akcji i podkreślającymi nastrój. Są tam sceny ukazujące nieruchome pejzaże, małe elementy natury czy twarze bohaterów. Mistrzostwo Staronia ujawnia się w sposobie łączenia tych poetyckich dygresji. Nawet najmniejszy pierwiastek fabuły posiada swą narrację. Tak jest choćby z nauką stania na rękach, która przewija się przez cały dokument. Po przyjeździe do Argentyny Jasiek sam próbuje tej sztuki, potem, gdy poznaje Marsję, uczy się wraz z dziewczynką, a na końcu chodzi na rękach perfekcyjnie niczym akrobata. Staroń skupił się na tych „prostych” historiach ukazując początek, rozwinięcie i zakończenie, ponieważ dostrzegł w nich tytułową „lekcję”, która postępuje małymi kroczkami. Powodów, dla których dokumentalista wprowadza te sceny, jest więcej. Zwykle czyni to, aby podkreślić emocjonalny wydźwięk rozegranych wcześniej scen, np. w rytmicznym kolażu po powrocie Marsji od ojca. Oglądamy wówczas zlepek najróżniejszych ujęć (kula bilardowa wpada do narożnika, tłum mieszkańców tańczy, ktoś kroi mięso, itd.) i dźwięków (tekst modlitwy, głos duchownego nawołujący do nawrócenia, muzyka ilustracyjna). Ten natłok obrazów i brzmień koresponduje z pulsującymi emocjami bohaterów. W jednej z migawek Marsja rzuca z całych sił kamieniem przed własnym domem, jakby dawała upust swojej złości na sytuację rodzinną. Innym razem Staroń stosuje przerywniki w celu komediowym, np. w scenach przedstawiających córkę autora.
Ciąg dalszy nastąpi…
„Argentyńska…” to kolejna po „Syberyjskiej lekcji” (1998) i „Na chwilę” (2005) odsłona życiorysu Staroniów. Wszystkie autobiograficzne dokumenty reżysera łączy ciąg wydarzeń z jego życia osobistego – ślub w „Syberyjskiej…” i dzieci w „Na chwilę” i „Argentyńskiej…”. Te intymne filmy spaja indywidualny i kompletny model poetyki Staronia, charakteryzujący się subiektywną formą wypowiedzi, podporządkowaną emocjom bohaterów oraz wnikliwą analizą małego wycinka rzeczywistości. Dokumentalista preferuje również opowiadanie w formie wysublimowanych obrazów zamiast offu czy dialogów. Bardzo często Staroń wplata w fabułę ujęcia, w których na pozór nic się nie dzieje, a które budują jednostkowy nastrój. Zdjęcia Staronia cechuje rzadko spotykane dbałość w traktowaniu barwy. Wynika to z faktu, że dokumentalista robi swoje filmy na taśmie. Praca z taśmą, znacznie ograniczająca materiał zdjęciowy i uniemożliwiająca synchroniczny zapis dźwięku i obrazu, wpływa też na język Staronia.
Ten skromny tekst nie ukazuje nawet cząstki kunsztu „Argentyńskiej…”. Twórczość Wojciecha Staronia, choć jest spójna, stale ewoluuje – mamy do czynienia z pewnego rodzaju kontynuacją, a nie bezmyślnym powielaniem wcześniej użytych pomysłów. I ta kontynuacja daje nadzieję również nam na kolejne „lekcje” reżysera.
Daniel Stopa
Wywiad z Wojciechem Staroniem można przeczytać tutaj.